Fools - 17
Kolejne dni mijają jednym tempem, jednym schematem. Wszystko idzie
jednolicie i bezproblemowo. Rano szkoła, po południu spotkanie z
Timo bądź wizyta w salonie gier z własnym pomagierem do bicia
kretów — to znaczy z Phillipem. Następnie nadciąga wspólna
kolacja z mamą; kontrola, czy kobieta oby na pewno ma się dobrze.
Między tym wszystkim pojawiają się chwile prywatności, które
poświęcam na grę i przemyślenia. Gdy usłyszałem od mamy, że
ojciec prawdopodobnie też przyjdzie posłuchać naszego występu (o
ile wreszcie się na niego zdecydujemy), dostałem jakiegoś dziwnego
kopa energii; dotknęło coś specyficznego — jakby nadzieja na
lepsze jutro, która jakiś czas wcześniej zaczęła maleć i
zanikać, nagle odrodziła się w pełni i na nowo złapała mnie za
serce. Gdzieś w odmętach świadomości słyszę melodię —
niewyraźną, bardzo odległą i wątpliwą, ale z drugiej strony
przyciągającą, zmysłową. Jest niczym nieoszlifowany diament;
wręcz prosi się, abym nad nią popracował, abym uczynił ją tym
pięknym i urzekającym kryształem, który wyróżni się na tle
pozostałych kamieni. Potrzebuję jedynie czasu, spokoju i
czystych myśli, aby móc to zrobić. Wierzę, że tego dokonam. Może
tego właśnie potrzebuję? Może ta melodia jest moją prywatną
metaforą odnoszącą się do tęsknoty za tym, co było kiedyś?
Jeśli się z nią uporam, jeśli zrozumiem, czym jest i na czym
polega, może wszystko wreszcie wróci do normalności? Może.
Nie dowiem się, póki tego nie osiągnę.
Zanim wkroczyłem w tę rutynę,
spytałem Lucy o jej rozmowę z Karen. Chciałem wiedzieć, z czym
moja bliźniaczka będzie się mierzyć tym razem. Okazało się, że
Tony całkowicie przekręcił historię i pominął mnóstwo
kluczowych szczegółów. Wszystko zaczęło się w chwili, kiedy
Karen spytała go, dlaczego Lucy opuściła szkołę na jakiś czas i
czemu po powrocie w ogóle nie chciała z nimi rozmawiać. Tony
wówczas wyznał, że po imprezie poszli do niego, trochę wypili, a
wtedy Lucy zapomniała o granicach i go pocałowała. Tony jednak,
jak przystało na prawdziwego dżentelmena i wiernego chłopaka, od
razu ją odrzucił, usprawiedliwiając się tym, że ma dziewczynę.
Lucy, przesiąknięta wstydem i poczuciem winy, rzekomo nie mogła mu
spojrzeć w oczy po tym wypadku, dlatego zerwała kontakt.
Nie wiem, czy w tej historii jest
choć odrobina prawdy. Być może Lucy rzeczywiście wszystko
sprowokowała i wykonała ruch jako pierwsza. Tony jednak nie
odrzucił jej, nie wspomniał wówczas nic o dziewczynie — a na
pewno nie w takim kontekście, jakby to był jakiś problem. Byli
świadomi tego, co robią. Dlatego nie mogą się teraz wzajemnie
obrzucać gównem i unikać rzeczywistości. Bezustanne powtarzanie
zmyślonej historyjki nie uczyni ją prawdziwą, choćby bardzo się
tego chciało.
Karen na całe szczęście nie
stanęła murem za Tonym. Uwierzyła Lucy, lecz mimo to spytała
chłopaka o potwierdzenie. Ten o dziwo nie zaprzeczył. Może
zrozumiał, że dalsze brnięcie w to bagno nie ma sensu? W wyniku
zerwali. Karen poszła w swoją stronę, Tony w swoją. Lucy jednak
do tej pory nie doczekała się przeprosin — choćby za to paskudne
kłamstwo, które zwaliło całą winę na nią.
Niestety ta rozmowa nie poprawiła
relacji dziewczyn. I tutaj nie mogę stanąć po stronie Lucy. Mimo
iż jest ona moją siostrą i kocham ją niemal całym sercem, z
bólem muszę przyznać, że Karen ma pełne prawo do pokładania w
niej nuty nienawiści i żalu. W końcu Lucy świadomie przespała
się z jej chłopakiem, zdradziła ją jako koleżanka.
I rzeczywiście — Lucy ma swoje
za uszami. Zdrada koleżanki to tylko jedna kwestia, bo prócz tego
na liście znajduje się także paskudna postawa wobec przyjaciela
Williama, który niedawno zmarł, a także ogromny hejt skierowany w
stronę osób homoseksualnych. Przez te wszystkie lata nasłuchałem
się tylu pośrednich obelg, że w pewnym momencie po prostu
postanowiłem, iż nigdy się z tym nie ujawnię. Postawa siostry z
góry narzucała mi myśl, iż nigdy nie zostanę zaakceptowany. Lucy
jest także odpowiedzialna za ten śmieszny pseudonim — Homoteo. Do
tej pory nie rozumiem, dlaczego to zrobiła. Timoteo nigdy nie
powiedział, że jest gejem. Po prostu spytał, co w związku z tym,
kiedy ktoś mu to zarzucił. Ale najwyraźniej tyle wystarczyło do
zrównania kogoś z błotem. To przykre. Aż za bardzo.
No i przede wszystkim to właśnie
ona poleciała do ojca z wieścią, iż jestem gejem, kiedy w szkole
pojawiły się plotki. Nie przyszła do mnie, by się upewnić, czy
to prawda, a od razu poszła do osoby, której zdanie bardzo dobrze
znała (i wciąż zna); to jej nie powstrzymało. W wyniku ojciec
opuścił dom, przeniósł się tymczasowo do motelu w pobliżu
swojego biura. Wrócił do domu tylko raz — tamtego wieczoru, kiedy
byłem z Timoteo. Nasz widok oburzył go do tego stopnia, że nie
powiedział ani słowa. Od razu wyszedł, trzaskając drzwiami. Nawet
nie powiedział mamie o tej wizycie, bo kobieta bardzo się zdziwiła,
kiedy ją o wszystkim poinformowałem. Mama mimo to nadal wierzy, że
ojciec w końcu zmieni zdanie i wróci.
A może się nie myli?
W końcu już Lucy i Phillip
zdołali w pewnym sensie poukładać myśli na tyle, iż nie czują
się źle w moim towarzystwie. Wciąż jest nam ciężko, nie
zaprzeczę, ale z czasem robi się lepiej, luźniej. Naprawdę powoli
wracamy do tego, co było kiedyś. Każdy z nas w swoim tempie, w
swoim rytmie i przekonaniu. A to dlatego, bo wszyscy mamy swoje
problemy, których nie możemy rozwiązać zwykłym machnięciem
dłoni. Do tego potrzebujemy czasu — w przeróżnej ilości, w
zależności od zapotrzebowania.
I choć Lucy wyrządziła wiele
szkód, widzę, że żałuje. I to się liczy najbardziej. Kwestia
zrozumienia, spostrzeżenia swoich błędów.
To normalne dla nas — ludzi —
by popełniać błędy, by być zażenowanym czy zdenerwowanym, czy
choćby rozczarowanym własnym zachowaniem. W końcu jesteśmy t y l
k o ludźmi. Musimy skądś czerpać wiedzę. A skąd ją brać,
jeśli nie z własnych doświadczeń?
Mnie ostatnie tygodnie sporo
nauczyły.
A mimo to wiem, że to dopiero
początek.
***
Owijam szyję wełnianym
szalikiem, na głowę wciskam czapkę. Daruję sobie rękawiczki —
wolę trzymać ręce w kieszeniach. Na dworze jest chłodniej niż
zazwyczaj, ale na całe szczęście nie planuję dzisiaj żadnych
konkretnych podróży. Po szkole wrócę do domu, by najpewniej
trochę pograć. Może jakimś cudem wyciągnę coś więcej z tej
przeklętej melodii, która chodzi mi po głowie od paru dni. Mam
wobec niej ogromne oczekiwania. Mam nadzieję, że się nie zawiodę
i w jakiś sposób ją oszlifuję.
Wiatr jest chłodny, szczypie
mnie w czubek nosa. Czuję, jak moja skóra napina się pod jego
wpływem, jak sztywnieje, drętwieje. Wypuszczam powietrze, mój
oddech paruje. Skupiam się na tej zanikającej bieli, mrużę oczy
na widok mieszczący się za parą. Ulica jest pusta, chodniki
podobnie. To zrozumiałe — jest nie tylko wcześnie, ale też
cholernie zimno.
Ciekawe, czy Timo poszedł
pobiegać? Twierdzi, że nie przeszkadza mu mróz czy deszcz.
Mnie by chyba coś trafiło,
gdybym musiał się męczyć przy takiej temperaturze. Chociaż... o
czym ja w ogóle mówię. Nie jestem typem sportowca. Ćwiczenia i
intensywny wysiłek fizyczny to nie moja bajka. Zamiast tego wolę
usiąść przed fortepianem i dać się porwać chwili. Odpłynąć
przed klawiaturą, uspokoić myśli jakąś łagodną melodią.
Czasami lubię dać upust frustracji czy złości — wówczas tworzę
coś chaotycznego i niezrozumiałego, ale gdy później do tego
wracam, jednocześnie zachowując kontrolę, udaje mi się dodać coś
nowego dla kontrastu, a wtedy melodia brzmi o niebo lepiej. To
właśnie kocham, z tym się utożsamiam i wiążę na dłużej.
Może ten występ to nie taki zły
pomysł?
Może mama rzeczywiście ma rację
z tym, że powinienem przestać przejmować się idealną prezencją;
że powinienem wyluzować i skupić się na pragnieniach, od czasu do
czasu popłynąć na równi z impulsem i skokiem energii? A jeśli
nie wyjdzie, trudno. Najwyżej będę mieć motywację do poprawy. No
i sam fakt występowania tego strachu, tej blokady — skąd to się
bierze? Przecież wątpię w istnienie ideału, więc dlaczego boję
się, że nie wypadniemy wspaniale przez tę chwilową przerwę?
Znowu dociera do mnie odległy
szum, więc wyrzucam mętlik i zadzieram głowę ku jasnemu niebu.
Wiatr szczypie mnie coraz mocniej i częściej, być może nawet
łaskocze. Bez namysłu naciągam szalik na dolną partię twarzy,
chowam czubek nosa pod przykryciem i spuszczam głowę. Widzę czubki
swoich butów — w niektórych miejscach mają nieznaczne rysy czy
obdarcia. Następnym razem sprawię sobie ładne glany. Przekonują
mnie do siebie jeszcze bardziej, kiedy wspominam, z jaką
skutecznością uchroniły stopę Sama, kiedy ten kopnął mocno w
ścianę.
Och, właśnie! Nie spytałem go
o to spotkanie. Ta kwestia kompletnie wypadła mi z głowy. Dodatkowo
Samuel nie powie nic na ten temat sam z siebie. Jedynym sposobem na
wyciągnięcie z niego informacji jest bezpośrednie wypytanie o daną
rzecz. Bez tego ani rusz.
Po drodze zatrzymuję się w
piekarni. Zaopatruję się w kanapkę i wodę i wychodzę. Wzdrygam
się po ponownym zetknięciu z zimnem, ale zaraz po tym przyspieszam
i po paru minutach mijam bramę szkoły. Błyskawicznie pokonuję
resztę odległości, wchodzę do środka i oddycham z nieopisaną
ulgą. W szatni wpadam na Williama.
— Cześć. — Od razu
przyciągam jego uwagę.
Patrzę na jego bladą twarz i
nadal dostrzegam lekkie sińce pod oczami. Mimo to wiem, że Will
przestał się bawić w izolację i unikanie wszystkiego, a to
najważniejsze. Wrócił do szkoły w momencie, jak rozpoczęła się
moja rutyna. Lucy od razu odzyskała część energii. Bardzo
przejmowała się Williamem i tym, co chłopak czuje. I choć nie
chciała go męczyć, bo wiedziała, że do niektórych zmian
potrzeba czasu i spokoju, nie mogła się oprzeć wysyłaniu
wiadomości. Wydaje mi się, że ta dwójka zbliżyła się do siebie
dzięki temu.
— Nigdy nie byłem fanem zimy,
ale rany, ten mróz to przesada. — Will wzdycha, odgarnia do tyłu
czarne kłaki. Dostrzegam w jego oczach drobną iskierkę, która
niegdyś charakteryzowała jego spojrzenie. Teraz ten element jest
maleńki i wątpliwy, ale mimo wszystko j e s t na swoim miejscu.
Muszę mieć to na uwadze.
— Twarz mi trochę zdrętwiała,
ale to nic. — Macham jedną dłonią od niechcenia, drugą
ściągając czapkę i szalik. — Nastawiam się, że będzie
jeszcze gorzej.
— Wiesz, jak poprawić komuś
humor. — Parska, lekko kręci głową. Jego usta rozciągają się
w szczerym uśmiechu.
Nie mogę jednak powiedzieć, że
jest szczęśliwy, bo widzę po nim, że cierpi i nadal nie godzi się
ze śmiercią przyjaciela. Ton jego głosu, to charakterystyczne
brzmienie — one utwierdzają mnie w przekonaniu, że William wciąż
potrzebuje czasu i spokoju.
A ja nie zamierzam naciskać.
Kątem oka zauważam Lucy.
Siostra wita się z Willem, wymienia z nim kilka słów. Will w końcu
wychodzi, gdyż ma do wypełnienia jakieś świstki u trenera.
Dopiero gdy zostajemy sami z Lucy, siadam na niskiej ławce i
pochylam się naprzód, opierając łokcie o uda. Zerkam na Lucy, a
ona na mnie. Jej twarz jest spięta, a policzki zaróżowione.
Zielone oczy błyszczą się zbyt intensywnie — wnioskuję, że
siostra wciąż czuje się przytłoczona tym wszystkim. Siada obok
mnie, spuszcza głowę, w związku z czym czarne, gęste kosmyki
natychmiast zasłaniają jej twarz. Odgarniam część czarnych fal
za ucho, patrzę na profil jej twarzy. Powieki ma mocno zaciśnięte,
wargi podobnie. Wzdycham cicho, nie wiedząc, co zrobić. Tutaj
zwykłe słowa nie pomogą. One mogły wpłynąć na jej zachowanie
na samym początku. Tak też zrobiły — Lucy naprawdę przeszła
sporą zmianę.
Teraz pomóc jej mogą wsparcie i
bliskość drugiej osoby.
Przechylam się w jej stronę,
obejmuję ją jednym ramieniem. Nadal ma na sobie płaszcz i szalik,
a mimo to drży. Wiem jednak, że to nie z zimna, a zwykłych emocji,
które nadal buzują gdzieś w jej wnętrzu i pojawiają się w
najmniej oczekiwanych momentach. Niestety walka ze złymi decyzjami i
zbierającym się wewnątrz poczuciem winy to nie kilkudniowa zabawa.
To etap, przez którego przebrnięcie pochłonie gromadę czasu, a i
tak pozostawi po sobie pewien ślad.
Słyszę kroki, więc zadzieram
głowę.
Machinalnie rozluźniam ramiona.
— Posiedzisz z nią chwilę? —
Zabieram rękę, podnoszę się na nogi.
Chłopak kiwa głową w
odpowiedzi, a w jego oczach błyska zadowolenie. Pamiętam, jak na
imprezie u Sarah pytał, gdzie wywiało Lucy — już wtedy wykazywał
nią zainteresowanie. Najwyraźniej wciąż nie porzucił tej
fascynacji, choć ostatnio wydarzyło się tak wiele. Może to dobry
znak?
Mijam chłopaka, kieruję się do
wyjścia. W progu jednak zerkam za siebie przez ramię i rejestruję,
jak Newt kuca przed Lucy i łagodnie odgarnia jej włosy z twarzy.
Ona go nie odpycha, nie odwraca głowy. Uśmiecha się blado, co
pewnie przychodzi jej z trudem, i ja już dzięki temu wiem, że to
była dobra decyzja.
Spuszczam wzrok. Wychodzę.
***
Melodia robi się coraz bardziej
wyraźna. Zyskuje na rytmie i charakterze, zdobywa szczególne cechy.
I właśnie na nich planuję się skupić — na łagodności
przeplatanej ze zmysłowością, na kontraście z chwilowymi
zawahaniami i skokami energii. Utrzymanie tego rytmu jest nie lada
wyzwaniem, ale małymi kroczkami zbliżam się do celu. Momentami
pozwalam sobie na drobne odpłynięcie, bo spontaniczność też jest
krokiem do stworzenia czegoś wyjątkowego. A taką cechę też
dostrzegam w tej melodii — jest jedyna w swoim rodzaju.
Na razie utrzymuję jej istnienie
w tajemnicy. Chcę przedstawić ją pozostałym dopiero po tym, jak
zrozumiem, czym tak właściwie jest.
Wysoki, tępy dźwięk nagle
wcina się w muzykę, dlatego przestaję grać i powoli kieruję się
do drzwi, by parę uderzeń serca później wpuścić do środka
Timoteo. Ma na sobie długi, jasny płaszcz. Szyja pozostaje odkryta,
włosy również. Wprawdzie nie mogę go sobie wyobrazić w jakiejś
czapce z pomponem. Może to tylko ja, ale niektóre elementy
garderoby łączę z osobą. Niektóre rzeczy do kogoś nie pasują,
inne natomiast są jakby u tego ktosia podstawą. I tak, jak ja nie
widzę siebie w idealnie wyprasowanych koszulach dopiętych na
ostatni guzik, tak nie widzę Timo w t-shircie z ilustracją wziętą
z jakiegoś komiksu.
Czekam, aż się rozbierze, a
następnie idę do kuchni, gdzie oddaję się kolejnemu schematowi —
zaparzeniu kawy. Skupiam całą uwagę na gotującej się wodzie,
dlatego nawet nie spostrzegam, jak chłopak staje za mną, jak
łagodnie obejmuje mnie ramionami, przeczesując moje włosy powolnym
i usypiającym ruchem.
— W porządku? — pyta cicho,
a ton jego głosu jest zmysłowy; budzi wszystkie moje komórki,
wnika w nie i pobudza najskrytsze pragnienia. Zawsze tak na mnie
działa.
— Jasne. — Zalewam kubki
wrzątkiem, powoli zwracam się w jego kierunku. Patrzę bezpośrednio
w jego szare tęczówki, spuszczam wzrok na nos pokryty paroma
piegami.
Do tej pory pamiętam, kiedy
pierwszy raz doświadczyłem tego widoku. Wówczas chciałem, aby
czas stanął w miejscu, bym mógł napawać się tym widokiem w
nieskończoność. Jak dobrze, że moje życzenie się nie spełniło.
Gdyby czas rzeczywiście się wtedy zatrzymał, obecna chwila nie
miałaby miejsca. Nie wydarzyłoby się nic, co tak bardzo zmieniło
moje — nasze — życie.
I bardzo dobrze.
Łapię go za rękę, czując,
jak blokada powstrzymująca mnie przed zdradzeniem mojego jedynego
sekretu pęka. Prowadzę go do salonu, siadam przed fortepianem.
Jeśli to teraz zrobię i zagram, najpewniej poczuję się obnażony.
Ale z drugiej strony ten występ może dać mi potrzebnego kopa. Nie
będę żałować — tego jestem pewien.
Odtworzenie melodii z myśli i
wspomnień jest ciężkie. Czuję, jak moje dłonie drżą pod
wpływem targających mną emocji. Ta gra jest wszystkim, co czuję —
mieszanką moich myśli, moich pragnień i nawet tych najmniej
wyraźnych obaw. Jest intymna i prywatna, ale w pełni powiązana z
tym, do kogo ją w tej chwili kieruję. Narodziła się dzięki
niemu.
Dopiero po chwili spostrzegam, że
wstrzymuję oddech. Odchylam się na siedzeniu, marszczę brwi i
gorączkowo spoglądam na klawiaturę. Łapię płytkie i desperackie
wdechy, czuję lekką suchość w gardle. Ile czasu minęło? Ile już
tutaj siedzimy? Ile czasu gram, a ile czasu Timoteo się
przysłuchuje?
Nie mam pojęcia.
Odwracam głowę, patrzę na
niego niepewnie. I nagle dostrzegam to, co widziałem tamtego
wieczoru na imprezie — wówczas również pozwoliłem sobie na
lekkie odpłynięcie przy fortepianie. Timo stał w progu i wszystko
słyszał. A gdy spostrzegłem jego obecność, ujrzałem dokładnie
ten sam błysk w oku, zauważyłem tę samą zadumę.
To... chyba dobrze?
— Nad tym ostatnio pracujesz?
— Tak. — Kiwam głową,
spuszczam wzrok na dłonie. Moje palce są lekko zaróżowione.
Ruszam nimi parę razy dla rozluźnienia. Wzdycham. — To... jest
coś, czego nie potrafię opisać słownie. Ale wychodzi mi, kiedy
gram.
— Wiem. — Przechyla głowę,
uśmiecha się ciepło. — To było wyjątkowe.
W y j ą t k o w e.
Właśnie na tym mi zależało.
Aby było jedyne w swoim rodzaju; by było po prostu moje.
Udało się. Jestem coraz bliżej celu.
Słyszę klekot, więc zerkam w
kierunku korytarza. Stukot. Szelest. Mama pojawia się pierwsza,
trzymając w rękach zrywki z zakupami. Zaraz za nią wchodzi Lucy.
Dość szybko zawiesza spojrzenie na Timoteo, przełyka ślinę.
Widzę coś specyficznego w jej oczach — coś, co przywodzi mi na
myśl naszą ostatnią rozmowę. Lucy wówczas powiedziała, że chce
przeprosić Timo.
Może... to jest ta pora?
Patrzę na chłopaka ukradkiem i
nie rejestruję niczego wartego uwagi.
Wzdycham.
— Pomogę ci z tym. —
Podchodzę do mamy, zabieram od niej zakupy i natychmiast idę z nią
do kuchni. Kubki z kawą wciąż stoją na blacie, dlatego przesuwam
je na bok i biorę się za wypakowanie siatek.
Mama stoi z boku i sprawdza coś
w szafce. Wygląda na zadowoloną — jej oczy błyszczą się w
radosny sposób. Może ten wypad na miasto poprawił jej humor,
odsunął myśli od tego smętnego toru? Mam taką nadzieję.
Wspólnie zajmujemy się kolacją.
Po Lucy ni widu, ni słychu. Albo podeszła na poważnie do tej
rozmowy z Timoteo, albo stchórzyła i uciekła do siebie. Mimo obaw
i wątpliwości nie sprawdzam, czy oboje siedzą w salonie i
rozmawiają. Zdam się na nadzieję.
Kończę układać naczynia na
stole, kątem oka obserwuję, jak mama robi gorącą czekoladę.
Dawno nie piłem czekolady w takim wydaniu — tak gęstej i ciemnej.
To jeden z ogromnych plusów tej pory roku.
Wszystko jest gotowe, dlatego
wychodzę z kuchni.
Od razu zaczynam się czuć,
jakby wszystko wokół wirowało, jakby unosiło się w powietrzu i
swobodnie pulsowało. Mrugam nie tylko z niedowierzaniem, ale też z
coraz bardziej narastającym zadowoleniem. Lucy siedzi obok Timo,
rozmawia z nim i nie wygląda, jakby się zmuszała czy czuła
obrzydzenie. Jest... normalna w stosunku do niego. I on też nie
wygląda na złego czy zniechęconego. Patrzy na nią z tym
charakterystycznym błyskiem, uśmiecha się swoim słynnym kącikiem.
Jest sobą.
Opuszczam bezwładnie ramiona.
Czuję lekkie pieczenie w gardle, ale na tym się kończy. Nie
dopuszczam do utraty kontroli. Choć jestem szczęśliwy jak diabli,
w spokoju i ciszy podchodzę do Timo i Lucy, następnie mówię im o
kolacji. Lucy idzie do kuchni z uśmiechem, dlatego na moment
wstrzymuję chód i zerkam na Timo z zapytaniem.
On w odpowiedzi wzrusza
ramionami, jakby chcąc dać mi znać tym sposobem, że jest dobrze.
Bez słowa dołączamy do mamy i
Lucy.
Siedząc obok Timo i patrząc na
każdego po kolei, nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakby to był
sen. Jeszcze niedawno zadręczałem się pytaniami, kiedy nadejdzie
ten moment, jak znowu wszystko będzie po staremu. No i proszę —
to, co dzieje się teraz, to znacznie więcej, niż podejrzewałem.
Zerkam na puste miejsce, na
którym oczami wyobraźni widzę ojca. Mimo to nie posępnieję.
Utrzymuję zadowolenie do samego końca, bo to jest ta chwila, kiedy
towarzyszy mi myśl, że to, o czym skrycie marzę, naprawdę może
się wydarzyć.
Pozostaje tylko czekać.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńfantastyczny rozdział, dobrze że Lucy przeprosiła Timoteo wszystko zaczyna wracać do normalności...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza