Fools - 18
Moja melodia ma w sobie coraz więcej charakteru — czuję to za
każdym razem, kiedy oddaję się temu magicznemu porywowi i po
wszystkim widzę w oczach słuchających nutę zadumy. Początkowo
nie wiedziałem, co chcę osiągnąć dzięki tej melodii — wprawić
widownię w zadowolenie? Smutek? Żal? Nie mogłem się określić i
błądziłem między emocjami, między założeniami, w wyniku nie
dochodząc do niczego konkretnego. Ale wtedy zagrałem przed Timoteo
i zobaczyłem w jego oczach ten podziw, ten charakterystyczny błysk,
z którym spoglądał w dal tamtego dnia, kiedy odpłynąłem
przy fortepianie i zagrałem coś, czego nie potrafię określić do
tej pory. Dzięki temu zrozumiałem, że chcę, aby ludzie reagowali
podobnie — by poczuli się poruszeni na swój specyficzny sposób,
by zaczęli rozmyślać nad czymś, co na pierwszy rzut oka nie ma
zbyt wielkiego znaczenia. Chcę, by ta melodia budziła ukryte zmysły
i pragnienia; aby wprawiała słuchającego w czystą zadumę.
Być może powoli zbliżam się
do celu.
Gdy zrozumiałem, że jestem
gotów, by przedstawić zarys melodii reszcie, zacząłem od zagrania
przed Lucy, która jest niemalże najbliższą mi osobą. Mimo
wszystkich nieścisłości, przez jakie wspólnie przebrnęliśmy,
muszę mieć na uwadze, że Lucy jest moją bliźniaczką, moją
drugą połową, dopełnieniem. Nie ma mowy, abym ją zignorował czy
odsunął od siebie.
Powiedziała podobną rzecz, o
jakiej wspomniał Timo — że ten utwór, że jego brzmienie są na
swój sposób wyjątkowe. Od początku chciałem stworzyć coś
charakterystycznego i mojego, dlatego ucieszyłem się, gdy
usłyszałem, iż zmierzam w dobrym kierunku. Teraz tego się trzymam
— gry zmysłowej, ale porywczej; spokojnej, lecz w tym samym czasie
nieco gwałtownej, spontanicznej.
Niestety ta cecha kompletnie
odbiega od stylu naszego zespołu, co mnie nieco niepokoi, bo nie
wiem, jak temu zaradzić. Z jednej strony chcę tworzyć coś
wyjątkowego, co wychodzi z głębi mnie i po prostu jest odłamkiem
mojego wnętrza. Natomiast patrząc na to z innej perspektywy...
obawiam się, że tym sposobem jedynie jeszcze bardziej pokomplikuje
sprawy zespołu, który i tak już stoi pod znakiem zapytania. Lucy
wciąż nie czuje się na siłach, aby wrócić do prób i nie mogę
jej za to winić. Sam i Newt też mają swoje na głowie, choć ich
problemy nieco odbiegają od naszych, są mniej dobijające. Ale mimo
wszystko są i ta rzecz ma największe znaczenie.
Może rzeczywiście powinniśmy
sobie odpuścić, skoro od dłuższego czasu dryfujemy między
skrajnymi emocjami, nie mogąc stabilnie ustać w miejscu? Porywczość
nigdy nie była częścią mnie, więc dlaczego teraz próbuję
rzucić się na głęboką wodę, bez wcześniejszych przygotowań?
Nie chodzi o to, że chcę komuś coś udowodnić albo
pokazać, że się zmieniłem. Po prostu... gdy myślę o słowach
mamy i tym, że ojciec prawdopodobnie by przyszedł na nasz występ,
coś wewnątrz mnie się kurczy, skręca; coś reaguje w przesadny i
zbyt emocjonalny sposób. To coś jest najpewniej naiwną
wiarą, że tym sposobem przekażę ojcu, że wciąż jestem tą samą
osobą. Ale tym samym zdaję sobie sprawę, że występ nie jest
jedyną opcją, jaką posiadam. Mogę to rozegrać inaczej. Na
spokojnie, bez porywów. Powoli, z uczuciem. Ostrożnie, ale z
przekonaniem.
Mogę to zrobić za pomocą
rozmowy.
Bez wrzasków, bez
przekrzykiwania. Bez wyzwisk, bez wyrzutów i nienawiści. Po
prostu... zwykłą rozmową — czyli czymś, co przez ten cały czas
odkładałem, będąc przekonanym, że sprawy rozwiążą się same.
Ale minęło już tyle czasu — cennego czasu — który mogłem
choćby spożytkować na próby nawiązania kontaktu. Zamiast tego
siedziałem na dupie i nie robiłem nic. Teraz rozumiem, że to było
głupie i naiwne. Problemy nigdy nie rozwiążą się same. Jeśli
znikną w nieoczekiwanym momencie, to najpewniej dlatego, że
stawiliśmy im czoła sami, zupełnie nieświadomie. Ewentualnie ktoś
odwalił kawałek niezłej roboty za nas, ale czy to dobrze?
Powinienem czekać, aż ktoś mnie wyręczy w rozmowie z ojcem i
przekaże mu, co tak naprawdę czuję, kiedy go nie ma; kiedy mam
świadomość, że myśli o mnie jak o robactwie?
Nie powinienem.
To coś, co muszę zrobić
samodzielnie.
Cholera, dlaczego jestem takim
tchórzem, w dodatku naiwnym i głupim?
***
Nie nadążam za biegiem czasu.
Nim spostrzegam, nadchodzi weekend, a z nim na czele całkiem niezłe
rozpogodzenie. Mimo chłodu, jaki wciąż panuje na zewnątrz, cała
okolica jest promienna, jasna i ciepła, jakby pochłonęło
ją coś do tej pory niewidocznego. Lucy przed południem wyciąga
Willa do kina, dlatego do wieczora siedzę z mamą, zajmując się
różnymi pierdołami.
Rzecz jasna, część czasu
pożytkuję na grę na fortepianie, nad którą wciąż muszę
pracować, którą nadal muszę szlifować. To by najpewniej
wyglądało inaczej, gdybym miał u boku kogoś, kto zna się na
muzyce i technice; osobę, która jest w stanie pomóc komuś, kto
już posiada pewne umiejętności i wiedzę, ale brakuje mu
doświadczenia. Niestety nigdy nie myślałem o tym na poważnie. Po
tym, jak skończyłem lekcje pod okiem Klemensa, który odebrał
mi część dzieciństwa, chcąc nauczyć mnie gry, zrezygnowałem z
dalszego szlifowania umiejętności u boku profesjonalisty i zająłem
się tym na własną rękę — w swoim powolnym tempie. Zespół
nigdy nie wymagał ode mnie cudów, dlatego w ogóle się nie
stresowałem, że zostaję w tyle czy opóźniam postępy całej
grupy.
Teraz natomiast czuję, jakby ta
decyzja nie była najlepszym wyborem. Gdybym wciąż pobierał lekcje
u kogoś z doświadczeniem, techniką i pasją — czyli u kogoś,
kto szczerze i z zapałem chce pomóc drugiej osobie okiełznać
talent — być może nie miałbym aż takiego problemu z przelaniem
pragnień i emocji na klawiaturę. Niestety nie mogę o to winić
nikogo — nawet siebie, bo tak naprawdę do tej pory nie rozważałem
gry na poważnie. Zawsze uważałem, że fortepian jest czymś, co mi
pomaga, ale ani razu nie przeniosłem myśli na tor: „a może by
tak usiąść i pomyśleć nad przyszłością?", dlatego nie
mogę być zły na siebie, że skończyłem w tak niejasnym punkcie.
No i gdyby nie ostatnie
wydarzenia, prawdopodobnie nie uświadomiłbym sobie, jak wielkie
znaczenie ma dla mnie muzyka i to, co mogę za jej pomocą przekazać.
Gdy tak o tym myślę, w głębi nie mogę oprzeć się wrażeniu, że
tak naprawdę nie żałuję tego wszystkiego, co wywołałem swoim
nieplanowanym coming outem. Choć ten w y p a d e k
przyciągnął masę problemów i nieścisłości, nie mogę
zaprzeczyć, że to mnie wzmocniło. I wprawdzie nie tylko mnie, ale
też ludzi, którzy są częścią mojego życia, a także relacje,
jakie nas łączą.
Moje życie na nowo nabiera
stabilności i siły.
A ja idę z nim na równi.
***
Wykład Dobrevskiego standardowo
porywa Philla, dlatego chłopak przez całą lekcję siedzi jak
oczarowany, uważnie śledząc każde słowo nauczyciela. Wprawdzie
mu się nie dziwię. Monologi fizyka nie są nużące, wręcz
przeciwnie — są w stanie przyciągnąć uwagę także tych,
których nie obchodzi słuchanie o energii oraz jej oddziaływaniu na
inne źródła. To jest właśnie idealny przykład nauczyciela z
powołania, a nie z przypadku.
W przerwie między zajęciami
daję się porwać Timoteo. Najpierw przechodzimy przez korytarz,
następnie przez wyjście ewakuacyjne i zostajemy na pustej klatce,
nie musząc się martwić widownią. Nasza relacja już raczej nie
jest czymś, co możemy ukryć bądź zatuszować, ale mnie to nie
przeszkadza ani trochę. Pomimo nieciekawego startu, który zadziałał
równie pobudzająco, co wylanie kubła lodowatej wody na głowę,
powoli zaczynam się przyzwyczajać do drobnej uwagi. To nie tak, że
ludzie mną gardzą. Znaczy, pewnie znajdą się nieliczni, co
to mają mnie za robaka, ale nie dramatyzujmy, bo większość
zdecydowanie ma głęboko w dupie, z kim się spotykam, póki nie
odwalam na ich oczach żadnych dziwactw.
— Widzimy się później?
Pochyla się — powoli i z
gracją, a zapach jego zmysłowych perfum błyskawicznie dociera do
moich nozdrzy. Zaciągam się powietrzem i przechylam głowę,
nieznacznie mrużę oczy. Ton jego głosu, a także sposób, w jaki
akcentuje poszczególne słowa, przeciąga głoski — to działa na
mnie niczym zaklęcie: kojąco i ogłupiająco, ale też w pewien
sposób sprawia, że zaczynam myśleć o rzeczach, o jakich nie
śmiałbym mówić na głos.
On po prostu budzi we mnie nowe
oblicze — stronę, o istnieniu której do niedawna nie miałem
pojęcia. Teraz te charaktery zaczynają się zazębiać, łączyć w
jedność, wskutek czego ja sam ulegam lekkim zmianom,
zaskakując nie tylko siebie, ale też bliskich.
— Jasne. — Wodzi wzrokiem po
mojej twarzy, rozciąga kształtne usta w tym swoim
charakterystycznym uśmiechu, a następnie skraca resztę dzielącej
nas odległości i mnie całuje.
Dotyk jego miękkich warg, a
także dużych i chłodnych dłoni na moich biodrach, które powoli i
subtelnie wślizgują się pod moją koszulkę, standardowo odbierają
mi zmysły i sprawiają, że zaczynam rozważać opcję zignorowania
reszty świata, by w spokoju móc się zaszyć w jakimś odległym i
bezludnym miejscu i spędzić tam całą wieczność.
On naprawdę działa na mnie w
niepokojąco niebezpieczny sposób.
Ale mnie to nie przeszkadza.
— Więc — przeciąga,
doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak to na mnie działa — do
zobaczenia.
A następnie parska i zaczyna
kręcić głową w geście niedowierzania na widok mojej twarzy.
Przełykam ślinę, czując chłód i zawód wynikające z ulotnienia
się tego uzależniającego zapachu, lecz zaraz po tym zagryzam wargę
i wracam do właściwej części budynku, od razu dostrzegając na
horyzoncie Newta i Lucy. Patrzę na nich z odległości i nie mogę
oprzeć się wrażeniu, że w ich kontakcie jest coś nienaturalnego.
Z jednej strony widzę Newta, który już przedtem dawał jawne znaki
bycia zainteresowanym Lucy. Na drugim końcu natomiast widzę własną
bliźniaczkę, która nie wygląda na zniechęconą czy
zdystansowaną, mimo iż najpewniej ma tę świadomość, że jest w
typie Newta. A jednak w ich kontakcie wiruje coś, co skłania
mnie do wyobrażenia, że coś tutaj nie gra.
Moje oczy automatycznie wędrują
w głąb korytarza i wyłapują znajomą burzę czarnych jak heban
włosów, które swobodne opadają na bladą i zmęczoną twarz
Williama. Chłopak idzie w towarzystwie kolegów z drużyny, wolną
ręką wystukując coś na telefonie. Mija stojącą do niego przodem
Lucy, a ona, widząc, że chłopak oddala się bez słowa, mimowolnie
podąża za nim wzrokiem. Newt od razu zerka za siebie przez ramię,
a gdy rozpoznaje obiekt skupienia mojej bliźniaczki, nie
pochmurnieje. Pozostaje niezmienny, a zarazem dzieje się z nim
coś... dziwnego. Nie jestem jednak w stanie tego odczytać,
gdyż Newt błyskawicznie przeskakuje spojrzeniem w jeszcze inne
miejsce i przez moment sprawia wrażenie zaczarowanego. Jestem
ciekawy, co może mieć na niego aż taki wpływ, dlatego przekręcam
głowę we właściwym kierunku i wyszukuję tego szczególnego
czynnika. Na widok rozwścieczonego Sama szczęka opada mi do ziemi.
Ponownie wracam do Newta, a
konkretnie do jego spojrzenia — ciepłego i czułego;
zdystansowanego, ale jednak na swój sposób bliskiego i znajomego.
Pragnę wyczytać z jego oczu coś więcej; chcę dostrzec coś, co
pozwoli mi stwierdzić, iż dobrze zakładam.
Ale to nie ma sensu. Newton lubi
moją siostrę, Lucy. Wie, że Sam nie jest w stu procentach hetero.
Wie, że chłopak spotyka się ze starszymi kolesiami, przez co się
denerwuje, ale robi to tylko dlatego, bo się o niego martwi. W końcu
Sam jest jego przyjacielem. Ci dwaj znają się od lat i
prawdopodobnie wiedzą o sobie rzeczy, o jakich nikt inny nie ma
pojęcia.
Dlatego to nie ma sensu. To
spojrzenie, to uczucie malujące się w oczach Newta, kiedy
ten spogląda na Sama. Do diabła, wcześniej tego nie dostrzegałem.
Ale, z drugiej strony, wcześniej nawet nie miałem okazji przyjrzeć
się im wszystkim z odległości, z ukrycia. Teraz, robiąc to, mam
okazję spojrzeć na rzeczy z szerszą analizą, z większą uwagą.
I dzięki temu...
Cholera.
Newt odwraca wzrok, a Lucy nagle
zaczyna mu coś wyjaśniać z przejęciem. Sytuacja sprzed chwili
odchodzi w zapomnienie. Wszystko wraca do normy. Newt ponownie skupia
się na Lucy, a ona na nim. Rozmawiają, śmieją się i wyglądają
na zadowolonych. Zupełnie, jakby żadne z nich nie wiedziało, że
chwilę wcześniej oboje wpatrywali się z uczuciem w osoby, na które
nie powinni tak spoglądać.
A jednak tak się stało. I ja
miałem okazję wszystko dokładnie zaobserwować.
C h o l e r a.
Po prostu... Ech.
***
Phill wita się z Lindą szczerym
uśmiechem, a ona nie wygląda na zawiedzioną faktem, że na więcej
nie może liczyć. Ma świadomość tego, co dzieje się w sercu i
umyśle Phillipa, dlatego nie naciska i po prostu jest,
wspiera, rozumie.
Rozchodzimy się niedługo po
tym. Lucy ma jeszcze coś do załatwienia, dlatego wracam do domu
samotnie. Po drodze zatrzymuję się w piekarni i kupuję parę
rogalików, o których nie mogłem przestać myśleć, odkąd Linda
opowiedziała o swoim słodkim śniadaniu. Zadowolony z łupu
przyspieszam kroku, by zaraz po tym stanąć w miejscu i wytrzeszczyć
oczy, czując, jak mięśnie pod moją skórą gwałtownie się
napinają, a żołądek skręca w supeł.
Samochód stojący na podjeździe
znam aż za dobrze.
On tu jest. Przyjechał.
Błyskawicznie sprawdzam komórkę.
Zero wiadomości od mamy, a to może oznaczać tylko jedno — ona
również nie spodziewała się tej wizyty. Ale skoro ojciec już
tutaj jest i najpewniej właśnie rozmawia z mamą, ja...
Do diabła, co powinienem zrobić?
Nie mogę uciec. Nie, ja przede
wszystkim nie chcę uciekać. Już zbyt wiele razy poddałem się
swojej tchórzliwej stronie, tracąc okazję na tak wiele
obiecujących zmian. Nie mogę powrócić do złych nawyków. Nie
mogę, a mimo to... Cholera! Czy ten dzień musi być taką bombą
emocjonalną?
Zaciskam dłonie w pięści, a
wargę zagryzam. Zmuszam nogi do ruchu. Idę powoli i ostrożnie,
jakby z obawą, iż drzwi frontowe za moment się otworzą, a w ich
progu stanie człowiek, który jednym spojrzeniem sprawi, że na nowo
poczuję się jak nic niewarty dziwak.
Z w y r o d n i a l e c.
Potrząsam głową, chcąc wybić
sobie z głowy tamten niefortunny dzień, kiedy wszystko wyszło na
jaw. Wówczas z ust ojca padło wiele nieprzyjemnych słów, które
do tej pory sprawiają, że czuję się paskudnie.
Po prostu wślizgnę się do
pokoju cicho i zwinnie, przy odrobinie szczęścia — bezgłośnie.
Tak. Mimo wszystko wciąż nie
jestem gotów na tę konfrontację. Nie stanę się superbohaterem z
dnia na dzień, choćbym bardzo tego chciał.
Wstrzymuję za oddech, łapiąc
za klamkę i lekko na nią naciskam. Drzwi nie wydają z siebie
żadnego skrzekliwego odgłosu, dlatego otwieram je szerzej i wchodzę
do środka, a następnie oddycham z ulgą. Pozbywam się odzienia
wierzchniego, łapię za torbę z piekarni i idę w głąb korytarza.
Im jestem bliżej wejścia do salonu, tym bardziej zestresowany się
czuję. Serce łomocze mi w piersi tak mocno, tak intensywnie, jakby
chciało się przez nią przebić. Robi mi się duszno; na czole
pojawiają się pierwsze krople potu.
Docierają do mnie pierwsze
szmery rozmów. Głosy nie są podniesione, wręcz przeciwnie —
sprawiają wrażenie spokojnych i stabilnych. Staję przed wejściem,
wytężając słuch. Przyłapuję się na tym dopiero po fakcie,
kiedy zdaję sobie sprawę, że jest już za późno na odwrót.
— Ja... potraktowałem go
okropnie, nie zaprzeczę. Później próbowałem go zrozumieć,
naprawdę. Ale to... ciężkie. — Westchnienie.
— Musisz wiedzieć, że on nie
ma na to wpływu, Edwardzie.
— Wiem. — Sposób, w jaki
ojciec wymawia to słowo, jest tak łagodny i pełen nieścisłości,
iż w jednej chwili jeży mi włoski na karku. — Dlatego
przyjrzałem się temu z innej perspektywy. Zdaję sobie sprawę, że
jeśli nie przestanę tego ciągnąć, zmarnuję ostatnią szansę.
— Ostatnią szansę? Na co? —
Słysząc głos mamy, wyobrażam sobie jej twarz, jej wyraz i
malujące się w oczach emocje. Mama jest złotą kobietą, potrafi
okazać zrozumienie nawet wtedy, gdy sytuacja jest tragiczna. Dlatego
jestem przekonany, że teraz, mimo iż siedzi obok ojca, który
niespodziewanie opuścił dom na tyle czasu, a jeszcze wcześniej nas
zaniedbywał, wygląda spokojnie i pokrzepiająco; skłania
rozmówcę do zwierzeń.
— Na naprawę. — Kolejne
westchnienie, w którym kryje się coś jeszcze. Emocja i reakcja,
przez które mój żołądek skręca się jeszcze mocniej, wykręca
się i przewraca, dostarczając mi kolejnej dawki wrażeń. —
Gdybym wtedy choć spróbował okazać mu nieco więcej akceptacji,
może... — Milknie i wzdycha jeszcze głębiej, wskutek czego po
moich plecach przemykają chłodne dreszcze. Wypuszczam torbę z rąk,
lecz ta na szczęście nie robi hałasu.
— Musisz wiedzieć, Edwardzie,
że on wciąż jest tą samą osobą. On był taki zawsze. Już
go takiego widziałeś, słyszałeś, kochałeś. To wciąż jest
twój syn. — Jej głos zaczyna drżeć, podobnie jak moje dłonie.
Splatam je ze sobą w koszyczek. — Nie myśl o nim jak o kimś
obcym. Tym sposobem ranisz nie tylko jego, ale też siebie.
Ojciec nie odpowiada. Mama też
nie ciągnie tematu. Oboje siedzą w ciszy, gorączkowo głowiąc się
nad rozwiązaniem. I to jest właśnie dobry moment na to, abym się
ewakuował i schował we własnym pokoju. Mimo to wciąż stoję w
miejscu, nie mogąc zmusić własnych nóg do ruchu.
Bo w końcu... On tu jest
i na dodatek rozmawia o mnie z mamą. Nie krzyczy, nie wyzywa, a mówi
o zrozumieniu, o akceptacji, z którą wciąż ma problemy. Ale
próbuje — tak przynajmniej podejrzewam. Właśnie on, ze
wszystkich osób, stara się mnie zrozumieć. Nie mogę uciec. Nie
mogę być jedynym, który nic nie robi.
Zaciskam dłonie tak mocno i
nagle, że wywołuję w jednej z nich drgawki, na skutek czego
uderzam lekko kłykciami o ścianę. Dźwięk na szczęście nie jest
mocny, dlatego nie denerwuję się możliwym przyciągnięciem uwagi.
Tak czy inaczej planuję coś, co zburzy moje ukrycie, więc...
Wzdycham głęboko i ze
zdenerwowaniem, a także z zalążkami zniecierpliwienia. Stawiam
pierwszy krok, ale nie mijam wejścia. Przecinam próg, wchodzę do
salonu, w którym przesiadują rodzice. Oboje są zwróceni do mnie
tyłem. Widzę zarys profilu mamy — kobieta patrzy na ojca ze
współczuciem i wsparciem, a po jej twarzy błąka się cień obawy.
Gdy patrzę na tatę, widzę tylko i wyłącznie jego zgarbione plecy
— coś, co w jego oczach jest rzeczą niedopuszczalną, jeśli mowa
o postawie.
Odwracam wzrok, kieruję się na
drugi koniec salonu, gdzie stoi fortepian. Panele pod moimi stopami
nie skrzypią i nie strzelają, dzięki czemu poruszam się
bezgłośnie. Rodzice nawet nie spostrzegają, jak siadam na niskim
stołku i prostuję plecy — wiem to, bo przez cały czas obserwuję
ich kątem oka.
Ale w końcu nadchodzi ta chwila,
kiedy muszę odciąć większość swych zmysłów, by wydobyć ze
swojego wnętrza jak najwięcej. Moje dłonie wciąż drżą, ale
mimo to udaje mi się je nakierować na klawisze i przejść do
etapu, o którym jeszcze godzinę temu nawet bym nie pomyślał. Od
tej strony poznali mnie tylko Lucy i Timo. I to było wystarczająco
ciężkie, wręcz wycieńczające; niosło za sobą gromadę nerwów.
Teraz jednak bez namysłu obnażam się przed osobą, na którą
powinienem uważać; przed człowiekiem, względem którego
powinienem być ostrożny i uważny.
Nie mam pojęcia, co mną
kieruje.
Ale robię to. Przelewam
wszystko, o czym myślę, każdą emocję, jaką czuję na klawiaturę
i znowu zaczynam wyłapywać momenty, jak wszystko ze mnie uchodzi —
może zbyt gwałtownie. W powietrzu unosi się nuta krępacji i
obawy, ale nie brakuje jej też elementów zadowolenia i pewności,
nadziei na zadowalający efekt. Dlatego do samego końca wytrzymuję
tę presję i gram do skutku.
Chcąc pokazać prawdziwego
siebie, gram to, co jest odłamkiem mojej duszy.
Patrz uważnie. Słuchaj
uważnie. Nie odwracaj wzroku. Nie udawaj, że nie rozumiesz.
Zrozum wreszcie, jaką osobą jest twój syn. Uświadom sobie, że
wciąż jestem tym samym człowiekiem.
Czuję ścisk w gardle, więc
gwałtownie odrywam ręce od klawiszy i pochylam się naprzód, by
zacząć głośno kasłać. Słyszę szelest, dlatego lekko
przekręcam głowę, od razu rejestrując, jak mama zrywa się z
miejsca i do mnie podbiega.
Ale nie na niej skupiam całą
uwagę.
Przedtem siedział zgarbiony,
pogrążony w myślach. Brzmiał na zmarnowanego i zagubionego. Był
jak zupełnie inna osoba.
A teraz?
Teraz stoi, a jego dłonie, mimo
iż są uformowane w szybko bielące pięści, drżą. Zupełnie jak
moje. Plecy ma proste, ale spięte. Usta zaciśnięte w wąską
kreskę, mięśnie twarzy widocznie napięte.
A oczy, które do niedawna
patrzyły na mnie z odrazą i niechęcią, zerkają na mnie z
rodzajem powątpienia i, co najważniejsze, oznaką wewnętrznej
walki, których od bardzo długiego czasu u niego nie dostrzegałem.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńcudownie, ojciec się pojawił w domu i żałuje, zaczyna rozumiec wszystko, więc nic jeszcze nie jest stracone...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza