Fools - 17

Kolejne dni mijają jednym tempem, jednym schematem. Wszystko idzie jednolicie i bezproblemowo. Rano szkoła, po południu spotkanie z Timo bądź wizyta w salonie gier z własnym pomagierem do bicia kretów — to znaczy z Phillipem. Następnie nadciąga wspólna kolacja z mamą; kontrola, czy kobieta oby na pewno ma się dobrze. Między tym wszystkim pojawiają się chwile prywatności, które poświęcam na grę i przemyślenia. Gdy usłyszałem od mamy, że ojciec prawdopodobnie też przyjdzie posłuchać naszego występu (o ile wreszcie się na niego zdecydujemy), dostałem jakiegoś dziwnego kopa energii; dotknęło coś specyficznego — jakby nadzieja na lepsze jutro, która jakiś czas wcześniej zaczęła maleć i zanikać, nagle odrodziła się w pełni i na nowo złapała mnie za serce. Gdzieś w odmętach świadomości słyszę melodię — niewyraźną, bardzo odległą i wątpliwą, ale z drugiej strony przyciągającą, zmysłową. Jest niczym nieoszlifowany diament; wręcz prosi się, abym nad nią popracował, abym uczynił ją tym pięknym i urzekającym kryształem, który wyróżni się na tle pozostałych kamieni. Potrzebuję jedynie czasu, spokoju i czystych myśli, aby móc to zrobić. Wierzę, że tego dokonam. Może tego właśnie potrzebuję? Może ta melodia jest moją prywatną metaforą odnoszącą się do tęsknoty za tym, co było kiedyś? Jeśli się z nią uporam, jeśli zrozumiem, czym jest i na czym polega, może wszystko wreszcie wróci do normalności? Może. Nie dowiem się, póki tego nie osiągnę.
Zanim wkroczyłem w tę rutynę, spytałem Lucy o jej rozmowę z Karen. Chciałem wiedzieć, z czym moja bliźniaczka będzie się mierzyć tym razem. Okazało się, że Tony całkowicie przekręcił historię i pominął mnóstwo kluczowych szczegółów. Wszystko zaczęło się w chwili, kiedy Karen spytała go, dlaczego Lucy opuściła szkołę na jakiś czas i czemu po powrocie w ogóle nie chciała z nimi rozmawiać. Tony wówczas wyznał, że po imprezie poszli do niego, trochę wypili, a wtedy Lucy zapomniała o granicach i go pocałowała. Tony jednak, jak przystało na prawdziwego dżentelmena i wiernego chłopaka, od razu ją odrzucił, usprawiedliwiając się tym, że ma dziewczynę. Lucy, przesiąknięta wstydem i poczuciem winy, rzekomo nie mogła mu spojrzeć w oczy po tym wypadku, dlatego zerwała kontakt.
Nie wiem, czy w tej historii jest choć odrobina prawdy. Być może Lucy rzeczywiście wszystko sprowokowała i wykonała ruch jako pierwsza. Tony jednak nie odrzucił jej, nie wspomniał wówczas nic o dziewczynie — a na pewno nie w takim kontekście, jakby to był jakiś problem. Byli świadomi tego, co robią. Dlatego nie mogą się teraz wzajemnie obrzucać gównem i unikać rzeczywistości. Bezustanne powtarzanie zmyślonej historyjki nie uczyni ją prawdziwą, choćby bardzo się tego chciało.
Karen na całe szczęście nie stanęła murem za Tonym. Uwierzyła Lucy, lecz mimo to spytała chłopaka o potwierdzenie. Ten o dziwo nie zaprzeczył. Może zrozumiał, że dalsze brnięcie w to bagno nie ma sensu? W wyniku zerwali. Karen poszła w swoją stronę, Tony w swoją. Lucy jednak do tej pory nie doczekała się przeprosin — choćby za to paskudne kłamstwo, które zwaliło całą winę na nią.
Niestety ta rozmowa nie poprawiła relacji dziewczyn. I tutaj nie mogę stanąć po stronie Lucy. Mimo iż jest ona moją siostrą i kocham ją niemal całym sercem, z bólem muszę przyznać, że Karen ma pełne prawo do pokładania w niej nuty nienawiści i żalu. W końcu Lucy świadomie przespała się z jej chłopakiem, zdradziła ją jako koleżanka.
I rzeczywiście — Lucy ma swoje za uszami. Zdrada koleżanki to tylko jedna kwestia, bo prócz tego na liście znajduje się także paskudna postawa wobec przyjaciela Williama, który niedawno zmarł, a także ogromny hejt skierowany w stronę osób homoseksualnych. Przez te wszystkie lata nasłuchałem się tylu pośrednich obelg, że w pewnym momencie po prostu postanowiłem, iż nigdy się z tym nie ujawnię. Postawa siostry z góry narzucała mi myśl, iż nigdy nie zostanę zaakceptowany. Lucy jest także odpowiedzialna za ten śmieszny pseudonim — Homoteo. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego to zrobiła. Timoteo nigdy nie powiedział, że jest gejem. Po prostu spytał, co w związku z tym, kiedy ktoś mu to zarzucił. Ale najwyraźniej tyle wystarczyło do zrównania kogoś z błotem. To przykre. Aż za bardzo.
No i przede wszystkim to właśnie ona poleciała do ojca z wieścią, iż jestem gejem, kiedy w szkole pojawiły się plotki. Nie przyszła do mnie, by się upewnić, czy to prawda, a od razu poszła do osoby, której zdanie bardzo dobrze znała (i wciąż zna); to jej nie powstrzymało. W wyniku ojciec opuścił dom, przeniósł się tymczasowo do motelu w pobliżu swojego biura. Wrócił do domu tylko raz — tamtego wieczoru, kiedy byłem z Timoteo. Nasz widok oburzył go do tego stopnia, że nie powiedział ani słowa. Od razu wyszedł, trzaskając drzwiami. Nawet nie powiedział mamie o tej wizycie, bo kobieta bardzo się zdziwiła, kiedy ją o wszystkim poinformowałem. Mama mimo to nadal wierzy, że ojciec w końcu zmieni zdanie i wróci.
A może się nie myli?
W końcu już Lucy i Phillip zdołali w pewnym sensie poukładać myśli na tyle, iż nie czują się źle w moim towarzystwie. Wciąż jest nam ciężko, nie zaprzeczę, ale z czasem robi się lepiej, luźniej. Naprawdę powoli wracamy do tego, co było kiedyś. Każdy z nas w swoim tempie, w swoim rytmie i przekonaniu. A to dlatego, bo wszyscy mamy swoje problemy, których nie możemy rozwiązać zwykłym machnięciem dłoni. Do tego potrzebujemy czasu — w przeróżnej ilości, w zależności od zapotrzebowania.
I choć Lucy wyrządziła wiele szkód, widzę, że żałuje. I to się liczy najbardziej. Kwestia zrozumienia, spostrzeżenia swoich błędów.
To normalne dla nas — ludzi — by popełniać błędy, by być zażenowanym czy zdenerwowanym, czy choćby rozczarowanym własnym zachowaniem. W końcu jesteśmy t y l k o ludźmi. Musimy skądś czerpać wiedzę. A skąd ją brać, jeśli nie z własnych doświadczeń?
Mnie ostatnie tygodnie sporo nauczyły.
A mimo to wiem, że to dopiero początek.
***
Owijam szyję wełnianym szalikiem, na głowę wciskam czapkę. Daruję sobie rękawiczki — wolę trzymać ręce w kieszeniach. Na dworze jest chłodniej niż zazwyczaj, ale na całe szczęście nie planuję dzisiaj żadnych konkretnych podróży. Po szkole wrócę do domu, by najpewniej trochę pograć. Może jakimś cudem wyciągnę coś więcej z tej przeklętej melodii, która chodzi mi po głowie od paru dni. Mam wobec niej ogromne oczekiwania. Mam nadzieję, że się nie zawiodę i w jakiś sposób ją oszlifuję.
Wiatr jest chłodny, szczypie mnie w czubek nosa. Czuję, jak moja skóra napina się pod jego wpływem, jak sztywnieje, drętwieje. Wypuszczam powietrze, mój oddech paruje. Skupiam się na tej zanikającej bieli, mrużę oczy na widok mieszczący się za parą. Ulica jest pusta, chodniki podobnie. To zrozumiałe — jest nie tylko wcześnie, ale też cholernie zimno.
Ciekawe, czy Timo poszedł pobiegać? Twierdzi, że nie przeszkadza mu mróz czy deszcz.
Mnie by chyba coś trafiło, gdybym musiał się męczyć przy takiej temperaturze. Chociaż... o czym ja w ogóle mówię. Nie jestem typem sportowca. Ćwiczenia i intensywny wysiłek fizyczny to nie moja bajka. Zamiast tego wolę usiąść przed fortepianem i dać się porwać chwili. Odpłynąć przed klawiaturą, uspokoić myśli jakąś łagodną melodią. Czasami lubię dać upust frustracji czy złości — wówczas tworzę coś chaotycznego i niezrozumiałego, ale gdy później do tego wracam, jednocześnie zachowując kontrolę, udaje mi się dodać coś nowego dla kontrastu, a wtedy melodia brzmi o niebo lepiej. To właśnie kocham, z tym się utożsamiam i wiążę na dłużej.
Może ten występ to nie taki zły pomysł?
Może mama rzeczywiście ma rację z tym, że powinienem przestać przejmować się idealną prezencją; że powinienem wyluzować i skupić się na pragnieniach, od czasu do czasu popłynąć na równi z impulsem i skokiem energii? A jeśli nie wyjdzie, trudno. Najwyżej będę mieć motywację do poprawy. No i sam fakt występowania tego strachu, tej blokady — skąd to się bierze? Przecież wątpię w istnienie ideału, więc dlaczego boję się, że nie wypadniemy wspaniale przez tę chwilową przerwę?
Znowu dociera do mnie odległy szum, więc wyrzucam mętlik i zadzieram głowę ku jasnemu niebu. Wiatr szczypie mnie coraz mocniej i częściej, być może nawet łaskocze. Bez namysłu naciągam szalik na dolną partię twarzy, chowam czubek nosa pod przykryciem i spuszczam głowę. Widzę czubki swoich butów — w niektórych miejscach mają nieznaczne rysy czy obdarcia. Następnym razem sprawię sobie ładne glany. Przekonują mnie do siebie jeszcze bardziej, kiedy wspominam, z jaką skutecznością uchroniły stopę Sama, kiedy ten kopnął mocno w ścianę.
Och, właśnie! Nie spytałem go o to spotkanie. Ta kwestia kompletnie wypadła mi z głowy. Dodatkowo Samuel nie powie nic na ten temat sam z siebie. Jedynym sposobem na wyciągnięcie z niego informacji jest bezpośrednie wypytanie o daną rzecz. Bez tego ani rusz.
Po drodze zatrzymuję się w piekarni. Zaopatruję się w kanapkę i wodę i wychodzę. Wzdrygam się po ponownym zetknięciu z zimnem, ale zaraz po tym przyspieszam i po paru minutach mijam bramę szkoły. Błyskawicznie pokonuję resztę odległości, wchodzę do środka i oddycham z nieopisaną ulgą. W szatni wpadam na Williama.
— Cześć. — Od razu przyciągam jego uwagę.
Patrzę na jego bladą twarz i nadal dostrzegam lekkie sińce pod oczami. Mimo to wiem, że Will przestał się bawić w izolację i unikanie wszystkiego, a to najważniejsze. Wrócił do szkoły w momencie, jak rozpoczęła się moja rutyna. Lucy od razu odzyskała część energii. Bardzo przejmowała się Williamem i tym, co chłopak czuje. I choć nie chciała go męczyć, bo wiedziała, że do niektórych zmian potrzeba czasu i spokoju, nie mogła się oprzeć wysyłaniu wiadomości. Wydaje mi się, że ta dwójka zbliżyła się do siebie dzięki temu.
— Nigdy nie byłem fanem zimy, ale rany, ten mróz to przesada. — Will wzdycha, odgarnia do tyłu czarne kłaki. Dostrzegam w jego oczach drobną iskierkę, która niegdyś charakteryzowała jego spojrzenie. Teraz ten element jest maleńki i wątpliwy, ale mimo wszystko j e s t na swoim miejscu. Muszę mieć to na uwadze.
— Twarz mi trochę zdrętwiała, ale to nic. — Macham jedną dłonią od niechcenia, drugą ściągając czapkę i szalik. — Nastawiam się, że będzie jeszcze gorzej.
— Wiesz, jak poprawić komuś humor. — Parska, lekko kręci głową. Jego usta rozciągają się w szczerym uśmiechu.
Nie mogę jednak powiedzieć, że jest szczęśliwy, bo widzę po nim, że cierpi i nadal nie godzi się ze śmiercią przyjaciela. Ton jego głosu, to charakterystyczne brzmienie — one utwierdzają mnie w przekonaniu, że William wciąż potrzebuje czasu i spokoju.
A ja nie zamierzam naciskać.
Kątem oka zauważam Lucy. Siostra wita się z Willem, wymienia z nim kilka słów. Will w końcu wychodzi, gdyż ma do wypełnienia jakieś świstki u trenera. Dopiero gdy zostajemy sami z Lucy, siadam na niskiej ławce i pochylam się naprzód, opierając łokcie o uda. Zerkam na Lucy, a ona na mnie. Jej twarz jest spięta, a policzki zaróżowione. Zielone oczy błyszczą się zbyt intensywnie — wnioskuję, że siostra wciąż czuje się przytłoczona tym wszystkim. Siada obok mnie, spuszcza głowę, w związku z czym czarne, gęste kosmyki natychmiast zasłaniają jej twarz. Odgarniam część czarnych fal za ucho, patrzę na profil jej twarzy. Powieki ma mocno zaciśnięte, wargi podobnie. Wzdycham cicho, nie wiedząc, co zrobić. Tutaj zwykłe słowa nie pomogą. One mogły wpłynąć na jej zachowanie na samym początku. Tak też zrobiły — Lucy naprawdę przeszła sporą zmianę.
Teraz pomóc jej mogą wsparcie i bliskość drugiej osoby.
Przechylam się w jej stronę, obejmuję ją jednym ramieniem. Nadal ma na sobie płaszcz i szalik, a mimo to drży. Wiem jednak, że to nie z zimna, a zwykłych emocji, które nadal buzują gdzieś w jej wnętrzu i pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach. Niestety walka ze złymi decyzjami i zbierającym się wewnątrz poczuciem winy to nie kilkudniowa zabawa. To etap, przez którego przebrnięcie pochłonie gromadę czasu, a i tak pozostawi po sobie pewien ślad.
Słyszę kroki, więc zadzieram głowę.
Machinalnie rozluźniam ramiona.
— Posiedzisz z nią chwilę? — Zabieram rękę, podnoszę się na nogi.
Chłopak kiwa głową w odpowiedzi, a w jego oczach błyska zadowolenie. Pamiętam, jak na imprezie u Sarah pytał, gdzie wywiało Lucy — już wtedy wykazywał nią zainteresowanie. Najwyraźniej wciąż nie porzucił tej fascynacji, choć ostatnio wydarzyło się tak wiele. Może to dobry znak?
Mijam chłopaka, kieruję się do wyjścia. W progu jednak zerkam za siebie przez ramię i rejestruję, jak Newt kuca przed Lucy i łagodnie odgarnia jej włosy z twarzy. Ona go nie odpycha, nie odwraca głowy. Uśmiecha się blado, co pewnie przychodzi jej z trudem, i ja już dzięki temu wiem, że to była dobra decyzja.
Spuszczam wzrok. Wychodzę.
***
Melodia robi się coraz bardziej wyraźna. Zyskuje na rytmie i charakterze, zdobywa szczególne cechy. I właśnie na nich planuję się skupić — na łagodności przeplatanej ze zmysłowością, na kontraście z chwilowymi zawahaniami i skokami energii. Utrzymanie tego rytmu jest nie lada wyzwaniem, ale małymi kroczkami zbliżam się do celu. Momentami pozwalam sobie na drobne odpłynięcie, bo spontaniczność też jest krokiem do stworzenia czegoś wyjątkowego. A taką cechę też dostrzegam w tej melodii — jest jedyna w swoim rodzaju.
Na razie utrzymuję jej istnienie w tajemnicy. Chcę przedstawić ją pozostałym dopiero po tym, jak zrozumiem, czym tak właściwie jest.
Wysoki, tępy dźwięk nagle wcina się w muzykę, dlatego przestaję grać i powoli kieruję się do drzwi, by parę uderzeń serca później wpuścić do środka Timoteo. Ma na sobie długi, jasny płaszcz. Szyja pozostaje odkryta, włosy również. Wprawdzie nie mogę go sobie wyobrazić w jakiejś czapce z pomponem. Może to tylko ja, ale niektóre elementy garderoby łączę z osobą. Niektóre rzeczy do kogoś nie pasują, inne natomiast są jakby u tego ktosia podstawą. I tak, jak ja nie widzę siebie w idealnie wyprasowanych koszulach dopiętych na ostatni guzik, tak nie widzę Timo w t-shircie z ilustracją wziętą z jakiegoś komiksu.
Czekam, aż się rozbierze, a następnie idę do kuchni, gdzie oddaję się kolejnemu schematowi — zaparzeniu kawy. Skupiam całą uwagę na gotującej się wodzie, dlatego nawet nie spostrzegam, jak chłopak staje za mną, jak łagodnie obejmuje mnie ramionami, przeczesując moje włosy powolnym i usypiającym ruchem.
— W porządku? — pyta cicho, a ton jego głosu jest zmysłowy; budzi wszystkie moje komórki, wnika w nie i pobudza najskrytsze pragnienia. Zawsze tak na mnie działa.
— Jasne. — Zalewam kubki wrzątkiem, powoli zwracam się w jego kierunku. Patrzę bezpośrednio w jego szare tęczówki, spuszczam wzrok na nos pokryty paroma piegami.
Do tej pory pamiętam, kiedy pierwszy raz doświadczyłem tego widoku. Wówczas chciałem, aby czas stanął w miejscu, bym mógł napawać się tym widokiem w nieskończoność. Jak dobrze, że moje życzenie się nie spełniło. Gdyby czas rzeczywiście się wtedy zatrzymał, obecna chwila nie miałaby miejsca. Nie wydarzyłoby się nic, co tak bardzo zmieniło moje — nasze — życie.
I bardzo dobrze.
Łapię go za rękę, czując, jak blokada powstrzymująca mnie przed zdradzeniem mojego jedynego sekretu pęka. Prowadzę go do salonu, siadam przed fortepianem. Jeśli to teraz zrobię i zagram, najpewniej poczuję się obnażony. Ale z drugiej strony ten występ może dać mi potrzebnego kopa. Nie będę żałować — tego jestem pewien.
Odtworzenie melodii z myśli i wspomnień jest ciężkie. Czuję, jak moje dłonie drżą pod wpływem targających mną emocji. Ta gra jest wszystkim, co czuję — mieszanką moich myśli, moich pragnień i nawet tych najmniej wyraźnych obaw. Jest intymna i prywatna, ale w pełni powiązana z tym, do kogo ją w tej chwili kieruję. Narodziła się dzięki niemu.
Dopiero po chwili spostrzegam, że wstrzymuję oddech. Odchylam się na siedzeniu, marszczę brwi i gorączkowo spoglądam na klawiaturę. Łapię płytkie i desperackie wdechy, czuję lekką suchość w gardle. Ile czasu minęło? Ile już tutaj siedzimy? Ile czasu gram, a ile czasu Timoteo się przysłuchuje?
Nie mam pojęcia.
Odwracam głowę, patrzę na niego niepewnie. I nagle dostrzegam to, co widziałem tamtego wieczoru na imprezie — wówczas również pozwoliłem sobie na lekkie odpłynięcie przy fortepianie. Timo stał w progu i wszystko słyszał. A gdy spostrzegłem jego obecność, ujrzałem dokładnie ten sam błysk w oku, zauważyłem tę samą zadumę.
To... chyba dobrze?
— Nad tym ostatnio pracujesz?
— Tak. — Kiwam głową, spuszczam wzrok na dłonie. Moje palce są lekko zaróżowione. Ruszam nimi parę razy dla rozluźnienia. Wzdycham. — To... jest coś, czego nie potrafię opisać słownie. Ale wychodzi mi, kiedy gram.
— Wiem. — Przechyla głowę, uśmiecha się ciepło. — To było wyjątkowe.
W y j ą t k o w e.
Właśnie na tym mi zależało. Aby było jedyne w swoim rodzaju; by było po prostu moje. Udało się. Jestem coraz bliżej celu.
Słyszę klekot, więc zerkam w kierunku korytarza. Stukot. Szelest. Mama pojawia się pierwsza, trzymając w rękach zrywki z zakupami. Zaraz za nią wchodzi Lucy. Dość szybko zawiesza spojrzenie na Timoteo, przełyka ślinę. Widzę coś specyficznego w jej oczach — coś, co przywodzi mi na myśl naszą ostatnią rozmowę. Lucy wówczas powiedziała, że chce przeprosić Timo.
Może... to jest ta pora?
Patrzę na chłopaka ukradkiem i nie rejestruję niczego wartego uwagi.
Wzdycham.
— Pomogę ci z tym. — Podchodzę do mamy, zabieram od niej zakupy i natychmiast idę z nią do kuchni. Kubki z kawą wciąż stoją na blacie, dlatego przesuwam je na bok i biorę się za wypakowanie siatek.
Mama stoi z boku i sprawdza coś w szafce. Wygląda na zadowoloną — jej oczy błyszczą się w radosny sposób. Może ten wypad na miasto poprawił jej humor, odsunął myśli od tego smętnego toru? Mam taką nadzieję.
Wspólnie zajmujemy się kolacją. Po Lucy ni widu, ni słychu. Albo podeszła na poważnie do tej rozmowy z Timoteo, albo stchórzyła i uciekła do siebie. Mimo obaw i wątpliwości nie sprawdzam, czy oboje siedzą w salonie i rozmawiają. Zdam się na nadzieję.


Kończę układać naczynia na stole, kątem oka obserwuję, jak mama robi gorącą czekoladę. Dawno nie piłem czekolady w takim wydaniu — tak gęstej i ciemnej. To jeden z ogromnych plusów tej pory roku.
Wszystko jest gotowe, dlatego wychodzę z kuchni.
Od razu zaczynam się czuć, jakby wszystko wokół wirowało, jakby unosiło się w powietrzu i swobodnie pulsowało. Mrugam nie tylko z niedowierzaniem, ale też z coraz bardziej narastającym zadowoleniem. Lucy siedzi obok Timo, rozmawia z nim i nie wygląda, jakby się zmuszała czy czuła obrzydzenie. Jest... normalna w stosunku do niego. I on też nie wygląda na złego czy zniechęconego. Patrzy na nią z tym charakterystycznym błyskiem, uśmiecha się swoim słynnym kącikiem. Jest sobą.
Opuszczam bezwładnie ramiona. Czuję lekkie pieczenie w gardle, ale na tym się kończy. Nie dopuszczam do utraty kontroli. Choć jestem szczęśliwy jak diabli, w spokoju i ciszy podchodzę do Timo i Lucy, następnie mówię im o kolacji. Lucy idzie do kuchni z uśmiechem, dlatego na moment wstrzymuję chód i zerkam na Timo z zapytaniem.
On w odpowiedzi wzrusza ramionami, jakby chcąc dać mi znać tym sposobem, że jest dobrze.
Bez słowa dołączamy do mamy i Lucy.


Siedząc obok Timo i patrząc na każdego po kolei, nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakby to był sen. Jeszcze niedawno zadręczałem się pytaniami, kiedy nadejdzie ten moment, jak znowu wszystko będzie po staremu. No i proszę — to, co dzieje się teraz, to znacznie więcej, niż podejrzewałem.
Zerkam na puste miejsce, na którym oczami wyobraźni widzę ojca. Mimo to nie posępnieję. Utrzymuję zadowolenie do samego końca, bo to jest ta chwila, kiedy towarzyszy mi myśl, że to, o czym skrycie marzę, naprawdę może się wydarzyć.
Pozostaje tylko czekać.




Komentarze

  1. Hejeczka,
    fantastyczny rozdział, dobrze że Lucy przeprosiła Timoteo wszystko zaczyna wracać do normalności...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Fools - 19

SHUKUTEKI