Fools - 7
Niedzielą, późnym wieczorem, siedzę przy komputerze i czekam, aż
pierwsza część Dragon Age skończy się
aktualizować. Minęła mi faza na Harry'ego Pottera akurat po tym,
jak skończyłem swój pierwszy rok. Mimo to nie usunąłem gry —
być może kiedyś do niej wrócę, a wątpię, aby chciało mi się
przechodzić klasę numer jeden od początku. Przyda mi się chwila
małego odmóżdżenia, oderwania od rzeczywistości, a gry —
przynajmniej moim zdaniem — są idealnym sposobem na osiągnięcie
tego celu.
Odchylam się na krześle,
zaczynając kreślić okręgi na nogawce spodni. Spuszczam wzrok na
podłogę, planując westchnąć, lecz dokładnie w tej sekundzie do
moich uszu dociera nieco stłumiony dźwięk.
Ding dong.
Podnoszę się powoli i
niechętnie, a następnie schodzę na parter. Podchodzę do drzwi i
chwytam za klamkę. Oddech grzęźnie mi w płucach na widok twarzy
niezapowiedzianego gościa, toteż przez moment wpatruję się w nią
z otępieniem. Chłopak wzdycha nosem, uśmiecha się drętwo. A ja —
patrząc w jego niebieskie oczy — zaczynam się zastanawiać, co do
diabła musiało się wydarzyć, że on — zawsze promiennie
uśmiechnięty i zadowolony — w tej chwili wygląda tak tragicznie,
tak... pusto.
Patrzy na okulary zdobiące mój
nos, lecz nic nie mówi. Normalnie zażartowałby, że to chyba jakiś
nowy trend wśród fanów Hogwarts Mystery, a jednak...
milczy. Dobrze kojarzę, że nie widziałem go na Facebooku od
jakiegoś czasu. W szkole również nie pojawił się w ciągu tego
tygodnia. Wydarzyło się mnóstwo rzeczy, które — jak
przypuszczam — niekoniecznie mają bezpośredni związek ze mną.
— Wejdź — mówię od razu,
robiąc chłopakowi miejsce, lecz ten natychmiast zaczyna kręcić
głową. Ten ruch jest powolny, podobnie jak reszta gestów.
— Wolałbym zostać na zewnątrz.
— Próbuje się uśmiechnąć. — Masz czas?
Nawet nie zastanawiam się nad
odpowiedzią. Szybko zakładam kurtkę i buty i wychodzę. Nie
zabieram telefonu czy kluczy — mama i Lucy są w domu.
Półmrok panujący na zewnątrz
działa na mnie kojąco. Idę powoli, starając się wpasować w rytm
Willa, lecz chłopak jest tak zmienny i zadumany, że w jednej chwili
wędruje spokojnie, lekko, a następnie stawia nieco cięższy krok,
przerywając panującą między nami ciszę. Nawet nie mogę sobie
wyobrazić, do czego musiało dojść.
— Co u ciebie? — pyta nagle.
Mimo zabrania głosu, wciąż patrzy w przestrzeń.
Mrugam parę razy. Domyślam się,
że William nie ma najmniejszego pojęcia na temat tego, co wydarzyło
się w ciągu tych paru dni, lecz mimo to nie chcę poruszać
najcięższego tematu. Nie teraz — nie, kiedy Will wygląda, jakby
w jego życiu wydarzyło się coś strasznego.
— Zrezygnowałem z soczewek. —
Uśmiecham się kącikiem, przenosząc spojrzenie na budynki
rozciągające się w oddali. — Trochę się posprzeczałem z Lucy,
ale to nie jest ważne. — No i z ojcem, z Phillem, dodaję w
myślach. — Między tym wszystkim uciąłem sobie m a ł ą
pogawędkę z Timoteo. — Na moją twarz wkrada się więcej
radości. Pozytywne uczucia szybko znikają, kiedy do moich uszu
dolatuje cichy, drętwy śmiech Williama. Automatycznie zwracam głowę
w jego kierunku.
— Nie próżnujesz, co? Ale to
dobrze. — Zwalnia tempo chodu. Po paru krokach całkiem się
zatrzymuje, a wzrok wlepia w czubki własnych butów.
Między nami zapada cisza.
Nagle zaczynam odczuwać mocny
ścisk w żołądku. Atmosfera gęstnieje, a co za tym idzie —
podejrzewam, że za moment usłyszę coś, co całkowicie mną
wstrząśnie. Ale czy jestem na to gotowy? Na kolejną dawkę
ciężkich informacji?
William wzdycha.
— Ja... zrobiłem sobie małą
przerwę od wszystkiego.
No wiem — mam chęć powiedzieć,
lecz słowa więzną mi w gardle. Jedynie przełykam ciężką gulę,
wyczekując ciągu dalszego. Nie mogę się zastanawiać, czy zniosę
więcej, czy raczej polegnę od razu. Wiem, że zawsze będę zwracać
nieco większą uwagę na tę drugą opcję.
— Pamiętasz, jak w piątek
mówiłem, że nie mogę odwiedzić Glenna? — pyta, powoli wędrując
wzrokiem ku niebu. Nie spogląda jednak na tę ciemną płachtę. Po
drodze zatrzymuje się na moich niepewnych oczach i tak już zostaje.
W odpowiedzi kiwam głową.
— Glenn miał wtedy badania
kontrolne. Poszedłem do niego w sobotę. Nie rozmawialiśmy zbyt
długo, bo... w pewnym momencie zaczął się dusić. — Marszczy
brwi, a szczękę mocno zaciska. Kątem oka wyłapuję drgnięcie
mięśnia. — Sytuacja zaczęła się powtarzać. Glenn powiedział
mi między tym wszystkim, że jednak nie da rady — akcentuje
odpowiednie wyrazy, na skutek czego po moich plecach przemykają
lodowate dreszcze.
Wzdrygam się, wybałuszając gały
na zamroczonego Williama. Nie mam najmniejszego problemu ze
zrozumieniem tych słów. Wiem, że Glenn choruje na coś poważnego,
a skoro Will teraz mówi, że chłopak zaczął się dusić, a
sytuacja nie ustaje...
— Tracę go — mówi szeptem,
lecz mimo tego cichego, pozornie spokojnego dźwięku, udaje mi się
zarejestrować drobne załamania. — Nie wiem... nie wiem, co
robić... To mnie tak przeraża... Kiedy już u niego jestem, nie
potrafię wydusić z siebie ani jednego słowa. Po prostu... nie
mogę. — Zagryza wargę, która sinieje w zastraszającym tempie.
— Hej, spokojnie — zaczynam
łagodnie, powoli podchodząc do chłopaka. Z zawahaniem kładę mu
dłoń na ramieniu, a gdy nie rejestruję żadnych protestów,
wzdycham i obejmuję jego spięte ciało. William stygnie w bezruchu,
jednak zaraz po tym spuszcza głowę, by oprzeć czoło o moje ramię.
Zaczynam obserwować okolicę.
Ciemno i pusto. Rzekłbym: idealnie, gdyby nie fakt, że atmosfera
doskwierająca naszej dwójce jest wręcz wyniszczająca. Znam to
uczucie aż za dobrze — bezsilność. Willy najwyraźniej dopiero
je poznaje.
Brunet nie odzywa się ani słowem.
Płakać również nie zaczyna. Po prostu stoi i oddycha ciężko, a
ja na moment zapominam o ojcu, o stracie Philla i tej cholernej
bezradności. Skupiam się na koledze, który z trudem przeżywa
koszmarny stan przyjaciela. Nie znam Glenna — widziałem go parę
razy, ale i tak nie zamieniliśmy ze sobą choćby zdania. Mimo to
mogę sobie wyobrazić, że wyniszczająca choroba jest piekielnym
ciosem. Nie tylko dla niego, ale również bliskich — dla jego
rodziców, dla Willa.
— Muszę zaraz wracać — mówi
William, zadzierając głowę ku górze. Przez chwilę patrzy mi w
oczy, mocno zaciskając szczękę. W końcu cofa się o krok i
spuszcza wzrok. — Musiałem się komuś wygadać. Musiałem... —
Przerywa, ściągając brwi. Zaczynam odnosić wrażenie, że za
moment pęknie.
— Rozumiem. — Kiwam głową,
samym spojrzeniem wyrażając przejęcie. — Naprawdę rozumiem.
Jeśli musisz porozmawiać, to śmiało, nie wahaj się.
— Dzięki. — Uśmiecha się
blado, przez co ponownie zaczynam odczuwać nieprzyjemny ścisk w
piersi. Serce boli mnie na ten widok, jednak nic nie mogę poradzić.
Will znowu spuszcza wzrok, okręca się na pięcie i powoli rusza w
swoim kierunku.
— I, hej... uważaj na siebie —
dodaję szybko.
Chłopak ostatni raz posyła mi
drętwy uśmiech, by po kilku sekundach zniknąć za najbliższym
zakrętem. Znowu zostaję sam, lecz tym razem nie towarzyszy mi
samotność. Jeszcze przez długi czas na sercu ciąży mi ogrom
współczucia, którego nie potrafię określić żadnym słowem.
***
Nigdzie nie widzę ani Sama, ani
Newta, toteż siadam przy najbliższym stoliku i wyciągam z plecaka
opakowanie sushi. Nie umiem obsługiwać się pałeczkami, dlatego
biorę jedzenie do rąk, natychmiast pakując całość do buzi.
Przeżuwam powoli i niechętnie. Jakoś od rana nie mogę nic
przełknąć. Rybka z ryżem to wprawdzie mój pierwszy dzisiejszy
posiłek.
Przed zaśnięciem sporo myślałem.
O występie oraz nowej piosence. O zeszłej środzie, której
początek przyniósł mnóstwo nieszczęść. Przetworzyłem w głowie
całą rozmowę z Phillipem, a także przypomniałem sobie słowa
ojca, który do tej pory nie pojawił się w domu. Lucy mało kiedy
wychodzi ze swojego pokoju, a jeśli już to robi — unika nie tylko
rozmowy, ale również zwykłego kontaktu wzrokowego. Nie jada z nami
wspólnych śniadań czy obiadów. Zabiera talerz i wychodzi,
zostawiając mnie i mamę z lekkim rozczarowaniem. Sytuacja rozwija
się bardzo nieciekawie i niestety nie mogę nic na to poradzić.
Kończąc posiłek, zadzieram
głowę ku górze. Natychmiast napotykam znajomy błysk w oku, przez
który zaczynam odczuwać przyjemne mrowienie w opuszkach palców.
Przełykam ślinę z trudem, zapominając o oddechu, kiedy chłopak
podchodzi. Znów uśmiecha się w ten swój charakterystyczny sposób,
jakby z nutą rozbawienia, po czym nachyla się, opierając jedną z
dłoni o stolik. Nieświadomie zaciągam się powietrzem, a gdy do
moich nozdrzy trafia ten łagodny zapach perfum — odpływam.
— Mogę się przysiąść? —
pyta cicho, torturując mnie spojrzeniem.
— Jasne. — Spuszczam wzrok,
starając się wyjść na opanowanego.
Klekot.
Timoteo siada naprzeciw i dopiero
teraz się zaczyna.
Ukradkiem rozglądam się na boki,
dzięki czemu od razu wyłapuję różne spojrzenia — badawcze,
zdziwione, ale też obojętne. A może to tak naprawdę jedynie
kwestia mojej wyobraźni i nikt w rzeczywistości nie zwraca na nas
uwagi?
— Jak twoja ręka?
Przenoszę spojrzenie na
odpowiednią kończynę. Strupki całkiem poznikały. Zostały
jedynie niemal niewidoczne sine ślady na kostkach, na które nie
zwróciłem uwagi. Aż do tej pory.
Robię płytki wydech nosem, cudem
powstrzymując się przed szczerzeniem mordy.
Z a p a m i ę t a ł.
— Działa jak należy. —
Unoszę spojrzenie znad stołu, natychmiast badając mimikę
jasnowłosego. Jest raczej spokojny, lecz mimo tej idealnej aury
gdzieś po jego twarzy błąka się nuta zadowolenia.
Już otwieram buzię, aby dodać
coś więcej, lecz moją uwagę przykuwają podchodzące do naszego
stolika dziewczyny. Bez zawahania witają się z Timo, a ten —
zwróciwszy uwagę na twarze nieznajomych — uśmiecha się
lekko, odpowiadając dziewczynom. Wyższa nastolatka zerka na mnie z
zadowoleniem, by następnie wyciągnąć rękę i się przedstawić.
Sarah.
Więc to jest ta Sarah.
Nie wygląda, jakby czuła do mnie
wstręt. Jej koleżanka również zachowuje się normalnie. Obie nie
zwracają uwagi na ciekawskie gały ludzi siedzących dookoła,
Timoteo podobnie. Jedynie ja mam jakąś manię sprawdzania, czy to
wszystko dzieje się w mojej głowie, czy może rzeczywiście stałem
się jakimś śmiesznym obiektem zainteresowania.
Dziewczyny dość szybko się
zmywają, na skutek czego między naszą dwójką na moment zapada
cisza. Timoteo wreszcie odchrząka, a gdy wychwytuje moje spojrzenie
— lewy kącik tych kształtnych ust natychmiast zaczyna wędrować
ku górze.
Nieświadomie zagryzam wargę,
cudem odwracając wzrok od tego zaczepnego uśmiechu. Próbuję nie
patrzeć chłopakowi w oczy, bo wiem, że to z góry mnie zdradzi.
Mimo to w pewnym momencie przegrywam z wewnętrzną presją i
ponownie skupiam się na tych szarych tęczówkach.
Powiedz coś. Zrób coś. C o k o
l w i e k.
Jest wiele rzeczy, o które pragnę
zapytać. Jak to, dlaczego zwraca na mnie uwagę; dlaczego siedzi
tutaj, mimo niekorzystnych plotek obejmujących naszą dwójkę. Albo
czy czuje się choć trochę źle przez wzgląd na nieprzyjemne
gadanie innych, bo ja na przykład jestem trochę zdenerwowany
tym faktem.
Wzdycham.
Jednak to nie ja kompletnie
przerywam ciszę.
— Jak kwestia z rodziną?
Nuta rozbawienia znika. Na jej
miejsce wstępuje zainteresowanie, być może też troska.
— Zrobiłem małą scenę, ale
koniec końców wróciłem do domu.
Timoteo nadal nie jest mi bliski.
Nadal dzieli nas ogromna przepaść, a mimo to... nie mam żadnych
oporów, aby wyznać mu wszystko. Nikt mi nie wmówi, że to
kwestia zauroczenia, bo tak słabe uczucie nie może przebić się w
pełni przez rozsądek. Co w takim razie odpowiada za ten całkowity
brak pohamowań?
Nie mam szansy na rozwinięcie
tematu. Dzwonek wcina mi się w zdanie. Odnoszę wrażenie, że na
twarz chłopaka wdziera się zawód, lecz już po chwili nic nie
dostrzegam — jego mimika powraca do standardowej formy. Z tego
powodu nie mogę stwierdzić, czy wyobrażam sobie zbyt wiele, czy
może rzeczywiście chłopak wykazuje jakieś zainteresowanie moją
osobą.
Może warto to sprawdzić?
Nagle coś mnie dopada — uczucie
podobne do ostatniego razu, kiedy bez zawahania ruszyłem za
oddalającym się chłopakiem, by jedynie podziękować mu za
wsparcie. Tym razem odczuwam coś podobnego, lecz jednocześnie n o w
e g o. Nie myśląc, pochylam się w jego kierunku, opierając ręce
o stół.
— Masz dzisiaj czas?
Dzięki niewielkiej odległości
hałas panujący wokół w ogóle mnie nie zagłusza.
Timo unosi brwi, przez moment
patrząc na mnie z nieodgadnioną emocją w oczach.
— Pewnie.
Słysząc tę odpowiedź, zaciskam
dłonie w pięści, co zapewne nie umyka uwadze chłopaka, ale
kompletnie na to nie zważam. Ciepła fala zalewa moje podbrzusze, a
ekscytacja sięga nawet twarzy. Nie próbuję ukrywać uśmiechu. To
nie ma sensu. N a j m n i e j s z e g o.
***
Niekontrolowanie rozciągam usta w
uśmiechu, gdy po wyjściu z budynku w oddali dostrzegam znajomą
burzę blond włosów. Chłopak opiera się plecami o bramę szkoły,
stukając prawym kciukiem w wyświetlacz telefonu. Wyróżnia się na
tle mijających go nastolatków. A może mówię tak, bo nie zwracam
uwagi na nikogo innego? Niewykluczone.
Podchodzę powoli i ze spokojem, a
gdy wreszcie daję znać o swojej obecności właściwej osobie,
zaczynam czuć się tak lekko i naturalnie, aż nie chce mi się
wierzyć w realność sytuacji. W ogóle nie onieśmiela mnie jego
spojrzenie. W ogóle nie krępuje mnie ten zaczepny uśmiech. Nie
tracę również głowy po zarejestrowaniu przyjemnego dla ucha głosu
czy wychwyceniu łagodnych perfum. Po prostu idę przytomnie, co
jakiś czas zerkając na profil tej szczególnej twarzy, mając w
duchu nadzieję, że wcale nie jestem taki oczywisty. Dzięki
niewielkiej — wręcz mikroskopijnej — różnicy we wzroście nie
muszę martwić się przekręcaniem głowy czy cholera wie czym
jeszcze.
Ale on i tak najpewniej zdaje
sobie sprawę ze wszystkiego.
Widząc, że chłopak zwalnia,
dopasowuję do niego swoje tempo. Zaraz po tym Timo staje, sięgając
ręką do torby. Wyjmuje z niej kluczyk, którym w następnej
sekundzie otwiera drzwi do samochodu. Posyła mi jednoznaczne
spojrzenie, dlatego już po chwili ląduję na miejscu pasażera,
zapinając pasy. Timo szybko odpala silnik, zapala światła, a
następnie wprawia pojazd w ruch. Wlepiam gały w jezdnię,
zaczynając śledzić formującą się w ciągłą linię przerywaną.
Samochód szybko zjeżdża z głównej drogi.
— Kojarzysz Złotą Górę? —
pyta nagle, czym przyciąga moją uwagę.
— Punkt widokowy?
— Dokładnie tak. — Skinąwszy
głową, uśmiecha się lekko. Rzuca mi pojedyncze spojrzenie. —
Lubię spacerować w dół wzniesienia.
— Przecież tam jest stromo jak
diabli. — Unoszę brwi, zmieszany.
— W większości miejsc, owszem
— zgadza się.
Nie dodaje nic więcej. Zjeżdża
z drogi i pędzi pod niewielką górkę, by zaraz po tym zjechać na
parking, na którym stoją jeszcze dwa inne samochody. Wyłącza
światła. Gasi silnik. Wychodzimy.
Automatycznie łapię się za
ramiona, rzucając okiem po okolicy. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek
tu przychodził, mimo iż nieraz słyszałem o bajecznym widoku
miasta późną porą. Timo zamyka samochód i wskazuje mi kierunek
skinieniem głowy. Od razu ruszam za nim, wyrównuję krok.
Początkowo idziemy w ciszy — niekompletnej, licząc strzelające
pod nogami gałęzie. Wreszcie skręcamy w wąską dróżkę, która
prowadzi nas w martwy punkt. Wówczas Timoteo rozchyla łyse gałęzie
krzewów i czeka — najwyraźniej na mnie — dlatego bez słowa
przemykam między badylami, zastanawiając się, czy to oby na pewno
dobry pomysł. Już po chwili staję przed niezbyt przerażającą
ścieżką, prowadzącą prosto w lasek. Mimo iż teren nie jest
stromy, muszę zachować jakąś równowagę, aby nie wylądować na
tyłku. Skupiam się na tej czynności tak bardzo, że reaguję
lekkim zdziwieniem, kiedy duża dłoń chłopaka nagle ląduje na
moim ramieniu.
— Tędy — oznajmia, wskazując
długim palcem na rozwidlenie z lewej strony.
Kiwam głową i od razu za nim
podążam, badając wzrokiem jego sylwetkę. Niby jego barki są
szerokie, ale nie jakoś przesadnie — są proporcjonalne względem
reszty. Sam jestem całkiem nieźle zbudowany, choć nie wiem, po kim
to mam — bo na pewno nie po ojcu.
— Timo? — odzywam się ze
spokojem, zwalniając tempo kroku. — Co tutaj robimy?
Blondyn zwraca się w moim
kierunku, lecz nie spogląda na mnie zbyt długo. Skupia się na
niebie — stopniowo ciemniejącym.
— Lubię to miejsce. Zawsze
przychodzę tutaj, kiedy muszę na spokojnie nad czymś pomyśleć.
Jego stoicka postawa zadziwia mnie
jak zawsze. Mam chęć wpatrywać się w niego przez wieczność, a
to i tak pewnie będzie za mało. O wiele za mało.
Staje pod jednym z drzew,
opierając plecy o jego pień. Odchyla głowę do tyłu i rzuca
spojrzeniem po okolicy, by finalnie dotrzeć do moich zafascynowanych
oczu. Uśmiecha się lekko, zachęcająco, dlatego już po chwili
staję obok, w ogóle nie mając ochoty na spór.
Pasuje mi taka sytuacja.
— Mówisz, że wróciłeś do
domu? — Porusza temat ze stołówki. Na potwierdzenie kiwam głową.
— To dobrze. — Wzdycha. — Martwiłem się, że wplątałem cię
w niemały problem.
— Przestań — parskam. — O
ile dobrze pamiętam, wtedy mi pomogłeś. — Uśmiecham się drętwo
na wspomnienie spotkania z muszlą klozetową. Niekontrolowanie
krzywię twarz w grymasie. — Choć nie miałeś obowiązku zajmować
się pijanym nieznajomym.
— Kojarzyłem cię. Godzinę
wcześniej dałeś ładny występ — mówi z rozbawieniem. — Miła
odskocznia na tle remiksów. Ponoć masz swój zespół.
— Miałem — poprawiam, lecz
zaraz po tym milknę, gdyż zdaję sobie sprawę, że Timoteo wie c o
ś na mój temat.
— Nawet to się posypało z tak
głupiego powodu? — Unosi jedną brew, szczerze zdziwiony.
— Siostra mnie nie akceptuje. —
Wzruszam ramionami, niby obojętny, a jednak w głębi bardzo
zraniony. Ponownie spuszczam wzrok, lecz tym razem skupiam się na
sporym głazie. — Powiedziała o wszystkim rodzicom. Ojciec wpadł
w furię i wyrzucił mnie z domu. Na następny dzień dostałem
jakiegoś zastrzyku energii, więc wróciłem i wygarnąłem mu w
twarz, co myślę. Było... dziwnie. — Krzywię się. Niby jestem
uśmiechnięty, ale też nie do końca. — Wywalczyłem swoje
miejsce, ale... ojciec odszedł. Mama upiera się, aby dać mu czas.
Zawsze taka jest. — Milknę, patrząc w dal z bólem. To przykre,
że uczucia są tak niestabilne, tak ulotne. Rodzice kiedyś bardzo
się kochali. A i tak w pewnej chwili wszystko zaczęło się sypać.
Kątem oka zerkam na swojego
towarzysza. Od razu zauważam, że przypatruje mi się z uwagą i
troską. W jego spojrzeniu nie ma ani grama współczucia czy
politowania. Dostrzegam raczej... zrozumienie.
Od razu robi mi się lżej na
duszy.
— Opowiedz mi o swojej rodzinie.
— A co tu opowiadać? — mówię
w taki sposób, jakby Timo wspomniał o największym absurdzie.
Widząc jednak nieustępliwość w jego oczach, odpuszczam. Wzdycham
cicho, praktycznie niesłyszalnie. Ponownie zaczynam obserwować
naturę. — Moja rodzina... nasza sytuacja... to dość... s k o m p
l i k o w a n a rzecz. W przeszłości było lepiej. O wiele.
Rodziców łączyło coś więcej niż nadzieja czy... dzieci. —
Lekko stukam palcem w chłodną korę drzewa. — Mama była
lekarzem. Ojciec natomiast od początku zajmował się rozwojem
własnej firmy. On podołał, mama natomiast... źle przeżyła
śmierć jednego z pacjentów. Zrezygnowała z zawodu i zajęła się
nami, choć... niezupełnie. — Przełykam ciężką gulę, której
następczyni staje mi w gardle już po sekundzie. Milknę. Mrugam,
nie mogąc wydusić z siebie ani słowa.
To pierwszy raz, kiedy zwierzam
się komuś ze swoich problemów — tak w pełni, kompletnie
szczerze. Nawet Phillip nie dowiedział się o paru sprawach, które
teraz tak po prostu wylatują z moich ust. Nie mam żadnych oporów,
aby wygadać swój największy sekret. Nie, kiedy tuż obok stoi
Timoteo.
— Mój ojciec jest bardzo
przykrą osobą — kontynuuję po chwili ciszy. Staram się utrzymać
stabilność głosu, lecz pewnie i to w końcu runie. — Jest tak
bardzo zaślepiony swoją ideą złudnej pewności siebie, że bez
zawahania oddalił się od własnej żony, której należała się
troska. Nie potrafi zrozumieć, że nie wszyscy są na tyle silni,
aby podołać każdej rzeczy, każdemu problemowi. Mimo to... mama
wciąż wierzy, że sprawy k i e d y ś ulegną zmianie. Ale —
robię pauzę, a w tej krótkiej chwili ciszy kieruję rozpaczliwe
spojrzenie na twarz starszego — ile można czekać? ...Ile?
Nie czekając na reakcję czy
odpowiedź, odwracam wzrok. Słysząc cichy szelest gałęzi,
zadzieram głowę ku górze. Wiatr pędzi w nieznanym kierunku, rwąc
za sobą wszystko, co tylko znajdzie na drodze.
— Moi rodzice rozwiedli się,
kiedy miałem dziesięć lat — Timoteo zaczyna, racząc mnie
pierwszą informacją o swojej rodzinie. — Uczucie po prostu się
wypaliło. Tak się tłumaczyli. Posiadanie dziecka nie powstrzymało
ich przed rozwodem. Wtedy niezbyt rozumiałem, co to oznacza. Wciąż
widywałem się i z matką, i z ojcem, ale to z tatą zamieszkałem.
Mama znalazła nowego mężczyznę, nową rodzinę. Wciąż mamy
kontakt, ale to już nie jest to samo.
Ton, jakim się posługuje, jest
spokojny i zdystansowany. Nie cierpi — już nie.
— Dlatego chcę ci powiedzieć,
że ta nadzieja, jaka wciąż trzyma się twoich rodziców, jest
bardzo dobrą rzeczą. Prostą, ale naprawdę potrzebną.
Rozdziawiam buzię na tę
informację. Na twarz Timo automatycznie wkrada się mikroskopijny
uśmiech.
— Niektórzy ludzie po prostu
potrzebują czasu, aby pogodzić się z pewnymi faktami. Kwestiami,
które sprawiają im duży problem.
I nagle zaczynam myśleć o mamie
— kobiecie, która wciąż nie pogodziła się ze śmiercią byłego
pacjenta. Mimo to wciąż walczy, próbuje i się stara; o ojcu —
człowieku, który przez swoją pseudozaradność zapomina o
najważniejszych rzeczach; o Lucy — niezwykle bliskiej mi osobie,
która ma więcej na głowie, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać;
o Phillipie i jego problemie związanym nie tylko z akceptacją mojej
orientacji, ale także tym obejmującym odrazę względem kontaktu
cielesnego; o Williamie — chłopak traci najważniejszego
przyjaciela i nic nie może na to poradzić.
I gdy tak patrzę na siebie, gdy
stawiam się między tymi wszystkimi ludźmi, w ogóle nie zauważam
żadnego problemu. W porównaniu do nich jestem bardzo szczęśliwą
osobą.
Parę łez pragnie spłynąć
wzdłuż mojej twarzy, lecz nie pozwalam im na to. Przecieram twarz
chłodną dłonią, co nie umyka uwadze Timo.
— Przepraszam — mówi z żalem.
— Przyprowadziłem cię tutaj, żeby pomóc, a jedynie poruszyłem
nieciekawe tematy. — Wzdycha.
— Pomogłeś. — Formuję usta
we wdzięczny uśmiech. Tym gestem zadziwiam nie tylko chłopaka
stojącego obok, ale również siebie. — Uświadomiłeś mi bardzo
ciekawą rzecz. — Na moment odwracam spojrzenie, zadzierając głowę
ku górze. Mrużę oczy na popielate niebo. — Za to — wracam do
szarych oczu Timo — ci dziękuję. Znowu. Bo może właśnie tego
potrzebowałem? Szczerej rozmowy? Prawdę mówiąc mam już dość
pozerstwa i udawanego opanowania, gdy w rzeczywistości jestem w
rozsypce. Ale... to trudne.
Chłopak reaguje tak szczerym i
zadowalającym uśmiechem, że na moment zapominam o oddechu.
Zaczynam liczyć na więcej — na więcej słów, na więcej rozmów,
na więcej kontaktu. Ale co, jeśli nasza wspólna przygoda skończy
się po tej wymianie zdań? Co, jeśli...
— Jesteś bardzo... u r z e k a
j ą c ą osobą.
Nieruchomieję. Donośne łupnięcie
serca dociera aż do moich myśli. Patrzę na Timoteo z obawą,
niepewnością i lękiem, lecz jedyne, co dostrzegam, to ciepło
bijące z jego oczu.
— Nie powiedziałbym —
komentuję, nim zdążę pomyśleć.
Na twarz blondyna wkrada się nuta
rozbawienia, której nie udaje mu się zamaskować.
— To moja opinia — broni się
z uśmiechem. — Mam do niej prawo, prawda?
Niechętnie zgadzam się
skinieniem głowy.
Cieszę się, słysząc takie
słowa, ale jednocześnie nie chcę wysłuchiwać komplementów —
nie od niego, bo wiem, że zacznę oczekiwać czegoś więcej.
Zagryzam policzki od wewnątrz, a
palce wciskam w korę.
Dam sobie radę.
M u s z ę.
— Zostaniemy jeszcze chwilę?
Lubię tę ciszę. — Timo zerka na niebo ze spokojem.
Znowu przyłapuję się na
wpatrywaniu. Stroniąc od westchnienia, jedynie odwracam wzrok.
— Jasne.
Dopada mnie przyjemny chłód, w
związku z czym obejmuję się ramionami.
— Też ją lubię.
Nie dodaję nic więcej. Napawam
się tą chwilą tak długo, jak tylko mogę.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, jak widać grono osób się powiększa, bardzo dobrze że się wyglądał wiele ulgi przyniosła ta rozmowa z Tomo...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza