Fools - 8

Budzę się o wiele za wcześnie. Umysł wciąż domaga się snu, więc zamykam oczy i wzdycham, mając nadzieję, że za moment na nowo odpłynę do tego drugiego świata. Przerzucam się na drugi bok, chowając przy tym twarz w bardziej napuchniętą część poduszki, której łagodny zapach przywodzi mi na myśl wieczór spędzony na punkcie widokowym w towarzystwie Timoteo. Na wspomnienie rozmowy, towarzystwa czy samego uśmiechu chłopaka, dopada mnie zadowolenie, w związku z czym uśmiecham się lekko, wręcz mikroskopijnie. Cały czar nagle pryska, gdyż do moich uszu dociera stłumione: b l e, ciągnące się przez kilka chwil.
Mrugam parę razy, zmieszany, lecz sytuacja się powtarza, toteż podnoszę się do siadu i wstaję z łóżka. Ściągam brwi, podchodząc do drzwi, a gdy to charakterystyczne b l e rozbrzmiewa na nowo, stygnę w miejscu. Niepewnie sięgam w kierunku klamki, a gdy sekundę później wychodzę na korytarz, kieruję spojrzenie na niedomknięte drzwi do łazienki. Walczę ze sobą, aby nie wejść do środka. Finalnie podchodzę do wrót i lekko stukam w ich drewnianą powierzchnię.
— Lucy?
Zero odpowiedzi. Szmer. Klekot, który wywołuje zdenerwowanie. I wreszcie trzask drzwi zamykających się tuż przed nosem. Pukam ponownie, lecz siostra nie odpowiada. Zamiast tego odkręca wodę, którą najpewniej stara się coś zagłuszyć — albo mój głos, albo niekorzystne dźwięki dobiegające z wewnątrz. A może i to, i to?
Nie rozumiejąc zachowania bliźniaczki, wracam do siebie. Niemożliwe, że zasnę — na pewno nie po tej niespodziance z rana, dlatego siadam na krześle i włączam komputer. Przelotnie zerkam na datę. Natychmiast dopada mnie nuta rozczarowania, gdyż spostrzegam ważną rzecz: to już dwa tygodnie. Dziś mija dokładnie czternasty dzień od odejścia ojca. Nie powiem, że dokładnie z tego powodu jest mi przykro. Za ten stan prędzej odpowiada całościowy obrazek — niespodziewane rozbicie.
Ale to tyle. Nie mogę się zadręczać. Dołować także.
Teraz muszę... sprawdzić stan ostatniego zamówienia, bo ta przeklęta kurtka jeszcze do mnie nie dotarła, a zima daje po tyłku coraz bardziej!
***
Dobrevski nie stawia się o czasie, dlatego moja grupa zostaje przeniesiona do innej klasy. Przyjemny grymas Tonego wita mnie na starcie, lecz nic sobie z tego nie robię i przemieszczam się na sam koniec. Czuję lekki dyskomfort za sprawą założenia soczewek, dlatego mrugam parę razy, lecz to nie pomaga. Rezygnuję. Nigdzie nie widzę Lucy. Problem z zatruciem pokarmowym trzyma ją do tej pory?
Kątem oka wyłapuję obecność Phillipa. Chłopak rozgląda się po pomieszczeniu, prawdopodobnie szukając wolnego miejsca, a gdy jego wzrok zatrzymuje się na mnie, bez problemu wyczuwam to zdenerwowanie. Przełykam gulę, spuszczając wzrok.
Kiedy skończymy tę zabawę, co?
Phill nawet nie pokonuje połowy drogi, jak dopada mnie nieuzasadniona irytacja. Mimo to milczę, duszę nerwy w zarodku. Jakoś znoszę całą godzinę w nieprzyjemnej atmosferze, a gdy wreszcie ląduję na korytarzu — wzdycham z ulgą.
Przemieszczam się o kilka kroków, zerkam przed siebie i nagle wszystko zaczyna ze mnie uchodzić. Uśmiech wdziera się na moją twarz, ekscytacja podobnie. Zmuszam nogi do ruchu, bezwstydnie wpatrując się w te uzależniające oczy. Wszystko wokół przestaje mieć dla mnie znaczenie. To uczucie kojarzy mi się z jakimś urokiem — zaklęciem, które wymazuje niemalże każdą rzecz, które w zasięgu wzroku zostawia tylko to, co liczy się n a j b a r d z i e j.
W pewnej chwili moje gały — zupełnie niespodziewanie — wędrują na dalszy plan. Szybko skupiam się na wysokiej brunetce, której twarz nie zdradza zbyt wiele, nie licząc przejęcia. Zwalniam tempo kroku. Mrugam parę razy, biorę płytki wdech. Zaciskam prawą pięść, która reaguje lekkim drgnięciem na ten przejaw siły. Wreszcie staję w miejscu. Skupiam się w pełni na mimice siostry, a także na nerwach w oczach Tonego. Chłopak nagle chwyta Lucy za rękę i ciągnie ją za sobą, na co ta nie protestuje. Szybko znikają z zasięgu wzroku, lecz mimo to wciąż stoję i wpatruję się w ten ślepy punkt.
Coś mi w tym nie pasuje. Coś nawet sprawia, że odczuwam obawę, a także lęk, lecz nie potrafię tego zidentyfikować. Markotnieję. Wracam do rzeczywistości dopiero w chwili, kiedy w całej szkole rozbrzmiewa alarm przeciwpożarowy. Ludzie reagują raczej obojętnie, lecz koniec końców kierują się w stronę schodów.
Chłodna dłoń Timoteo ląduje na moim ramieniu. Nie musi mówić ani słowa, abym zrozumiał powód zagoszczenia troski w tych pięknych oczach. Kiwam głową w geście oznajmienia, że wszystko jest w porządku, a następnie zaczynam kierować się za tłumem, przez cały czas czując na sobie spojrzenie starszego.
Na zewnątrz nie widzę ani Lucy, ani Tonego. Sam i Newt stoją w drugiej części placu, jednak nie ruszam się z miejsca — nawet z tak pokaźnej odległości mogę wyczuć to napięcie między nimi. Phillip kryje się gdzieś w tłumie, dlatego szybko rezygnuję z poszukiwań i wzdycham cicho, na moment wlepiając oczy w czubki własnych butów. Chyba wstałem dzisiaj lewą nogą, bo czuję się beznadziejnie. Potrzebuję czegoś, co pomoże mi się choć trochę rozerwać. Salon gier odpada — nie mam już dobrego pomagiera do bicia kretów młotkiem. Próba z zespołem również nie wchodzi w grę — Lucy się nie odzywa, a tamci dwaj najwyraźniej mają jakiś zgrzyt. Do domu też nie chcę wracać. Tam od tygodni panuje grobowa atmosfera, a to prędzej zadziała na moją niekorzyść.
W takim wypadku...
— Timo? — Zwracam się w kierunku starszego z zapytaniem.
Ten najwyraźniej bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z tego, co zamierzam, bo natychmiast uśmiecha się w taki sposób, jakby znał każdą moją myśl. Jakby wiedział, że moje „wszystko jest w porządku" było tylko naiwną wiarą w to, że wmawianie sobie wygodnych kłamstw jakimś cudem zmieni rzeczywistość.
— Pewnie. Chodź.
***
Deszcz krzyżuje nam plany. Mimo dojechania do celu zostajemy zmuszeni do pozostania w samochodzie. Grube krople walą po szybach, przez co, chcąc czy nie, skupiam na tym zjawisku całą uwagę. Lubię taką pogodę, a zapach deszczu wręcz ubóstwiam. Mimo to siedzę tutaj — wewnątrz samochodu, gdzie króluje kokosowy aromat, i jedynie patrzę przed siebie beznamiętnie, nie myśląc o niczym szczególnym.
— Jak to działa? — Krzyżuję ramiona na piersi, a oczy mrużę na zalaną szybę. — Lubisz coś, chcesz czegoś, a mimo to powstrzymujesz się przed działaniem — mamroczę niezrozumiale, nie mogąc zrozumieć sensu wypowiedzi.
A może jednak wiem, co tak naprawdę mam na myśli?
— Chyba nie wszystko idzie w parze z rozsądkiem? — Timoteo odpowiada pytaniem, unosząc jedną brew. Przez moment zerka na mnie badawczo, jakby bardziej analizując te słowa, lecz wreszcie wzrusza ramionami i dodaje: — Oczywiście nie zawsze rozsądek powinien znajdować się na pierwszym planie.
— Czyżby?
— Wtedy nie robilibyśmy niczego zaskakującego. Zero spontaniczności, zero naturalności. Choć za te kwestie odpowiada również strach.
— Hm.
— Nie masz tak? — Ponownie patrzy mi w oczy, przez co zamieram. Atmosfera gęstnieje, a to zabójcze spojrzenie powoli robi się nie do zniesienia. Mimo to utrzymuję kontakt. Pierwszy wdech biorę z trudem. Wydech jest o niebo prostszy. Przełykam ślinę, zahipnotyzowany widokiem. — Pragniesz czegoś tak mocno, że tracisz głowę przy każdym, nawet najdrobniejszym wspomnieniu tej rzeczy, ale z drugiej strony coś cię blokuje.
Timoteo znowu unosi jedną brew, co jedynie urozmaica nasz kontakt. Dopada mnie duchota. Słowa chłopaka jakby mówią o mnie, bo przecież ich treść to idealny opis tego, o czym przez cały czas myślę — mamy jakiś kontakt, rozmawiamy, jest wręcz rewelacyjnie, ale mimo to nie potrafię wziąć się do roboty. Nie potrafię skrócić dystansu jeszcze bardziej.
Uśmiecham się drętwo, choć niezupełnie — w tym geście tkwi jakaś nuta zadowolenia.
— Jasne, że tak — parskam. — Powiedzmy, że mam taką jedną myśl od dawna.
— Co cię w takim razie powstrzymuje?
Nie odpowiadam od razu. Milczę, patrząc w skupieniu na wargi starszego. Co mnie może powstrzymywać? Rozsądek? Wątpię. Ta cecha ukryła się gdzieś w tle po rozmowie z ojcem. Uaktywnia się, kiedy trzeba. Strach? Obawa? Raczej nie. Więc może wizja tego, co być może będzie? Potrafię sobie wyobrazić kilka scenariuszy. Pierwszy i jednocześnie najgorszy — odtrącenie, niezrozumienie, ale przecież już przez to przeszedłem. Ojciec, Lucy, Phill — trzy pierwsze skojarzenia. Drugi scenariusz, nie wnoszący żadnych zmian — też poniekąd znam to uczucie. Kojarzy mi się z Samem i Williamem. Ostatni przykuwa uwagę najbardziej. Wprawdzie od razu nakłada się na wiele istniejących myśli — tych związanych zarówno z wplątywaniem dłoni w jasne kłaki Timoteo, jak i domaganiem się jego seksownego spojrzenia o każdej porze dnia. Ale to nie wszystko. Prócz paru myśli pojawia się c o ś jeszcze. Większa bliskość. Większa czułość. Intymność.
Ta wizja jest najbardziej odległa, ale jednocześnie jedyna, jakiej jeszcze nie udało mi się doświadczyć.
Co w takim razie... może mnie powstrzymywać?
Przelotnie zerkam na szybę. Deszcz wciąż leje. Wciąż mam chęć, by wyjść z samochodu. Wciąż pragnę zamienić ten kokosowy zapach na woń deszczu, na aromat mokrej roślinności. Co mnie przed tym...
...
Och.
Więc to tak?
Spuszczam wzrok na własne dłonie. Całkiem szybko przeskakuję na deskę rozdzielczą. Kolejnym celem jest lusterko wstecznie. Zahaczam o jeszcze parę innych punktów, lecz finalnie docieram do wyczekujących oczu chłopaka. Uśmiecham się lekko, acz pewnie.
— Chyba... nic mnie nie powstrzymuje.
I nagle robię coś zupełnie pozbawionego sensu. Otwieram drzwi, wpuszczam trochę świeżego powietrza do środka, chłód także. Automatycznie zaciągam się tym przyjemnym zapachem, dzięki czemu na moją twarz wdziera się niewymuszone ukojenie. Zerkam za siebie przez ramię. Timo przygląda mi się z nutą zdezorientowania, rzekłbym nawet: ogłupienia, i wprawdzie nie dziwię się temu ani trochę.
— Ale przecież wciąż znajdujesz się w martwym punkcie — mówi z przekonaniem.
Cofam się, opieram plecy o siedzenie i odchylam głowę. Chłód dobiegający z zewnątrz jest naprawdę przyjemny. Nie zamykam drzwi. Pozwalam, aby ciężkie krople deszczu zahaczały o moje dłonie i ubrania. Pozwalam, aby ten szum nadal działał na mnie kojąco.
— Powiedzmy, że czekam na odpowiedni moment.
— Odpowiedni moment, co? — Lewy kącik jego kształtnych warg zaczyna wędrować ku górze. Zdezorientowanie znika. Powraca rozbawienie. — Ciekawa rzecz. Z jednej strony nie masz większych oporów. Niby zero stresu czy przejęcia. Ale przy tym wstrzymujesz się, czekasz na właściwą chwilę. Wówczas coś ci umyka. Szansa — podkreśla. Zaraz po tym wzrusza ramionami. — Myślę, że właśnie to cię powstrzymuje.
Unoszę brwi, zmieszany.
Nigdy nie myślałem o tym w choćby podobny sposób. Nie, żebym kiedykolwiek miał szansę na głębszą analizę swoich uczuć czy możliwości.
Parskam.
— Być może.
***
Wkrótce po tym tracimy chęć na dalsze siedzenie w samochodzie. Nawet obserwacja deszczu robi się nużąca, więc Timo odpala silnik i wraca na główną drogę. Prowadzi w pełnym skupieniu, co naprawdę mnie kręci. Mógłbym wgapiać się godzinami w profil jego twarzy!
Wracam do rzeczywistości, kiedy chłopak pyta o adres.
Samochód zjeżdża na lewy pas i zawraca. Mijamy niewielki kościół, a także supermarket, w którym zawsze kupuję świeże sushi. Wreszcie zjeżdżamy z głównej drogi. Wskazuję chłopakowi odpowiedni kierunek, a gdy po paru minutach docieramy na miejsce, zerkam na wyświetlacz telefonu. Wciąż jest bardzo wcześnie.
Chyba... nic mnie nie powstrzymuje.
Zerkam ukradkiem na chłopaka, zaciskając dłoń na telefonie. Początkowo nie zwraca na mnie uwagi. W skupieniu sprawdza coś na liczniku, poprawia lusterko wsteczne. Zagryzam wargę, lekko ściągam brwi.
Powiedzmy, że czekam na odpowiedni moment.
A do diabła z tym!
— Napijesz się czegoś?
Zaciskam dłoń jeszcze mocniej, wskutek czego telefon przekręca się w ręce i niemalże z niej wypada. Z przejęciem chwytam urządzenie w obie dłonie i wzdycham z rezygnacją. Zaraz po tym zaczynam walczyć z zażenowaniem, gdyż rozbawienie w oczach Timoteo daje mi jednoznaczną odpowiedź.
— Jasne.
Gasi silnik. Wysiadamy. Samochód stoi na podjeździe, więc nie powinien nikomu zawadzać. Bez problemu wygrzebuję klucze z torby i dostaję się do środka. Timo wchodzi zaraz za mną, zamyka za sobą drzwi. Od razu kieruję się w głąb domu, zmierzając w kierunku kuchni.
Jest strasznie cicho, a to może oznaczać tylko jedno — jesteśmy sami.
R e w e l a c j a.
— Kawa?
— Pewnie — odpowiada, uśmiechając się tym cholernym kącikiem, od którego odwracam wzrok z trudem.
Wzdycham i wstawiam wodę.
— Twojego taty wciąż nie ma?
— Ano. — Nieco markotnieję, ale nie daję tego po sobie poznać. — To już dwa tygodnie. Sam nie wiem, co o tym myśleć.
Timo wzdycha, sięgając po czajnik. Woda najwyraźniej zdążyła się zagotować, a ja nawet tego nie spostrzegłem. Zalewa wrzątkiem oba kubki, które udało mi się przygotować w trakcie tej krótkiej wymiany zdań; domyka za mnie szafkę, na której drzwiczki nie zwróciłem uwagi. Czyżby nie lubił, kiedy coś zostaje niedomknięte?
— Dobija mnie ta grobowa atmosfera. Teraz jeszcze jest znośnie, bo jesteśmy sami. Gorzej, kiedy w pobliżu znajdą się Lucy i mama. Chyba dlatego tak bardzo nie chciałem wracać do domu. Nie od razu — parskam. — Jeszcze trochę, a pomyślisz, że cię wykorzystuję.
— Nie mam nic przeciwko takiemu wykorzystywaniu. — Wzrusza ramionami, a mnie automatycznie serce staje w piersi.
Sięgam po kubek niczym robot, a następnie przemieszczam się do salonu. Timoteo zostawia kawę na stole i podchodzi do fortepianu stojącego w kącie pomieszczenia. Zerka na mnie porozumiewawczo, dzięki czemu z góry wiem, że chce, abym zagrał.
— Co to było na tamtej domówce? — pyta, krzyżując ręce na piersi.
— Dobre pytanie. Wtedy nieźle popłynąłem. — Łapię się za kark ze zrezygnowaniem. — Nawet nie wiem, co to miało przedstawiać.
— Podobało mi się. Szczere i oryginalne.
— I bolesne — dodaję z rozbawieniem. — Uderzałem w klawisze jak amator.
— Jesteś dla siebie zbyt krytyczny. — Kręci głową, uśmiechając się niemrawo.
Siadam na stołku i strzelam kostkami na rozgrzanie. Niezbyt rozważna metoda, ale póki co służy mi najlepiej. Wlepiam oczy w klawisze i nie wiem, co dalej. Pozwolić, aby emocje ponownie zawładnęły nad dłońmi? A może zagrać coś stonowanego? Spokojnego? Pobawić się w kopiowanie lub naśladowanie? Zmienić rytm czegoś, co już istnieje?
Nie wiem.
Nie mogę się za nic zabrać.
To chyba... stres?
— Coś nie tak?
— Chyba. — Ściągam brwi. — Mam tremę.
— Daj spokój — śmieje się krótko, prawie jak dziecko. To mnie trochę rozczula.
Wzdycham głośno, co nie ma najmniejszego związku z obecnością chłopaka. Zamykam oczy, podejmując się pierwszej próby wyciszenia myśli. Kieruję dłonie na klawisze. Nieświadomie wciskam jeden z nich, na skutek czego w pomieszczeniu rozchodzi się wysoki, tępy dźwięk. Zagryzam wargę, starając się dopasować jakiś tytuł do tej niezgrabnej nuty. Początek jest dość niewyraźny i mdły. Z czasem udaje mi się opanować drżenie rąk, więc gram szybciej i sprawniej. Koślawe i pozbawione rytmu chwile ustępują miejsca idealnemu połączeniu, które całkowicie wybija mi z głowy stres. Gram beztrosko. Zupełnie, jakbym nie miał żadnych zmartwień na głowie. Zupełnie, jakby tuż obok nie było osoby, która stresuje mnie jak diabli. Zupełnie, jakby... cały wszechświat na ten moment przestał istnieć.
Pochylam się lekko, przenosząc część ciężaru ciała na dłonie, lecz ten czyn nie ma najmniejszego wpływu na grę. Znowu daję się porwać emocjom. Zwalniam, chcąc spróbować nieco innej formy. Stawiam na wysokie dźwięki, lecz mimo to od czasu do czasu urozmaicam grę niższymi nutami. Całkowicie zapominam o wszystkim wokół, dlatego stygnę w bezruchu, kiedy po paru sekundach w brzmienie muzyki wcina się klekot. Automatycznie zwracam głowę w kierunku korytarza, na którym już po chwili pojawia się mama.
— Ojej. — Mama unosi brwi, zdziwiona, lecz zaraz po tym uśmiecha się szeroko. — Dzień dobry — zwraca się do Timoteo.
Blondyn odwzajemnia uśmiech.
— Dzień dobry.
Przedstawia się szybko. W tym czasie odrywam się od fortepianu i staję na równe nogi. Mama posyła mi uśmiech pełen ulgi, przez co zaczynam się zastanawiać, czy to możliwe, że coś sobie źle pomyślała. Zaraz po tym spostrzegam zakupy na podłodze. Od razu je podnoszę i idę do kuchni, gdzie natychmiastowo zaczynam wypakowywać żarcie. Mama dołącza do mnie po paru sekundach.
— Ja się tym zajmę — mówi z zadowoleniem. — Masz g o ś c i a.
— Och... to...
— No już, nie tłumacz się — śmieje się cicho. — Zostanie na obiedzie?
— Nie wiem. Może. — Zagryzam wargę przez zakłopotanie. — Jak się czujesz?
— Bardzo dobrze. A teraz zmykaj. — Klepie mnie w plecy.
Potulnie wracam do salonu. Timo przygląda się malunkowi wiszącemu obok fortepianu. Łup! W jednej chwili wstrzymuję oddech. Chłopak od razu zauważa moją obecność. Łup. Nie wiem, jak zareagować na ten uśmiech, więc szybko odwracam wzrok i podchodzę do stolika, by zabrać kawę. Łup. Czuję, że płonę rumieńcem, ale... dlaczego?
Przechodzę obok chłopaka w ciszy i wchodzę na piętro. Słyszę kroki, dzięki czemu mam pewność, że Timoteo nie ucieka, a idzie zaraz za mną. Wchodzę do pokoju i stawiam oba kubki na biurku. Wciąż stoję odwrócony plecami do chłopaka. Wciąż słyszę bicie własnego serca aż w myślach. To z powodu obecności mamy? Jej mylnej interpretacji? Odpłynięcia przy fortepianie?
Nie mam pojęcia.
Ale martwię się.
Bardzo się martwię, bo...
— W porządku, Clay?
Unoszę dłoń, natychmiast zakrywając nią dolną partię twarzy. Łup!
— Jasne. — Nawet sam siebie nie przekonuję.
Patrzę tępo w martwy punkt, nakazując myślom natychmiastowy powrót do normalności. Te jednak się nie słuchają i komplikują sprawę jeszcze bardziej. Nagły szelest wytrąca mnie z równowagi. Spinam każdy mięsień ciała, wstrzymuję oddech. Ukradkiem zerkam za siebie przez ramię, a gdy spostrzegam, że Timo znajduje się aż za blisko, klnę w duchu.
Mogłem od razu rozwiać atmosferę. Obrócić sytuację w żart i powiedzieć, że mama zasugerowała coś absurdalnego. To byłoby r o z s ą d n e. Zamiast tego zachowuję się jak skończony dzikus i chowam się przed chłopakiem, co nie ma sensu, bo prędzej czy później będę musiał nawiązać z nim kontakt.
Nic mnie nie powstrzymuje. Powiedzmy, że czekam na odpowiedni moment.
A co to właściwie oznacza? Niebiosa ześlą mi magiczną chwilę, w trakcie której wszystko pójdzie jak z płatka?
Ciekawa rzecz. Z jednej strony nie masz większych oporów. Niby zero stresu czy przejęcia. Ale przy tym wstrzymujesz się, czekasz na właściwą chwilę.
Dokładnie tak! Niby nie mam nic do stracenia. Nic się nie stanie, jeśli nagle odwrócę się, zaśmieję i obrócę sytuację w żart. Nic się nie stanie, jeśli usprawiedliwię się jakąś głupotą!
Wówczas coś ci umyka. Szansa.
...Czyżby?
Zaciskam dłonie w pięści. Moje serce wciąż łupie jak diabli, zagłuszając sporą część myśli.
Myślę, że właśnie to cię powstrzymuje.
...w porządku.
Chyba... i tak nie ma już odwrotu.
Skupiam się na myślach i walce z nimi tak bardzo, że zapominam o najważniejszym — o rzeczywistości. Prawda jest taka, że Timoteo wciąż tu stoi i najpewniej zastanawia się, co ja najlepszego wyprawiam. Zalewa mnie fala żenady, jednak nawet to nie jest dostatecznie zniechęcające. Nabieram spory wdech i już jestem o krok od zrobienia strasznej g ł u p o t y, jak nagle powtarza się sytuacja sprzed paru godzin — dłoń chłopaka ląduje na moim ramieniu, w związku z czym przekręcam głowę w odpowiednim kierunku, z czego sprawę zdaję sobie dopiero po fakcie. Żołądek podchodzi mi do gardła, gdy bez zapowiedzi trafiam na czułe spojrzenie oczu Timo. Natychmiast nieruchomieję i jedynie tępo wpatruję się w jego twarz. Rozchylam wargi, pragnąc powiedzieć coś — cokolwiek — lecz słowa więzną mi gardle. Znowu.
Całkowicie milknę wpływem subtelnego dotyku chłopaka.
— Uparciuch.
I nagle pochyla się, w pełni świadomy swoich czynów. Daje mi ostateczną szansę na ucieczkę. Jestem zbyt odurzony jego urokiem, aby tak po prostu skorzystać z możliwości i wyjść z twarzą, dlatego nie robię kompletnie nic. A gdy chłopak po chwili skraca resztę dzielącej nas odległości — odpływam.
To musi być sen.


Timo całuje mnie z taką pasją i zachłannością, jakbym był wodą, a on — człowiekiem bardzo spragnionym. Łaknę więcej i więcej, więc bez namysłu wychodzę z tego koszmarnego otępienia i mocno go obejmuję. Jestem kompletnie zamroczony i wciąż nie wierzę, że to dzieje się naprawdę, dlatego całkiem zapominam o rozsądku. Wkładam w ten pocałunek, ile się da, a to i tak za mało, aby w pełni wyrazić uczucia skrywane w głębi przez tyle czasu.
Wreszcie odrywam się od jego — jak się okazuje — miękkich ust, natychmiast nabierając parę płytkich wdechów. Blondyn jednak nie daje mi chwili wytchnienia. Uśmiecha się tak szczerze i czarująco, że momentalnie zapominam o świecie.
Przełykam gulę, kiedy chłopak tak po prostu bierze do ręki kubek i upija pierwszy łyk kawy. Jak gdyby nigdy nic przemieszcza się na drugi koniec pokoju i siada na łóżku. Zerka na mnie wyczekująco, czego początkowo nie mogę zrozumieć. Jestem tak cholernie rozpalony i oniemiały, że spędzam jeszcze parę chwil na bezgłośnym rozmyślaniu, czy to wszystko naprawdę miało miejsce. Wreszcie poddaję się i dołączam do Timoteo ze swoim kubkiem kofeiny.
Siadam. Opieram się o ścianę. Przechylam głowę. Spotykam się z jego ramieniem.
Ł u p. Ł u p. Ł u p.
Ł u p. Ł u p. Ł u p.
— Timo?
— Hm?
— Wiedziałeś?
Chwila ciszy. Zduszony śmiech. Ramię obejmujące mnie od drugiej strony.
Ł u p. Ł u p. Ł u p.
— Niemalże od samego początku.
Nie pytam o nic więcej. Dopijam kawę w ciszy.




Komentarze

  1. Hejka, hejka,
    wspaniały rozdział, czyżby Lucy byla w ciąży? o co tutaj chodzi z takim zachowaniem, cudownie Tomo się zorientował  we wszystkim...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

FOOLS

Fools - 19