Fools - 5

Nogi prowadzą mnie pod sam próg domu. Dopiero po stanięciu przed drzwiami dociera do mnie, co tak właściwie miało miejsce parę chwil temu. Zamieram jak na komendę, a oddech wstrzymuję. Czuję mocny ścisk w sercu, w związku z czym marszczę brwi, podgryzając policzki od wewnątrz. Fala gorąca rozlewa się po całym moim ciele, lecz tylko w jednym miejscu odczuwam to ciepło nadzwyczajnie mocno — na twarzy. Oczy zaczynają piec mnie pod powiekami niemiłosiernie, jednak ignoruję ten dyskomfort i chwytam za chłodną klamkę, natychmiast wślizgując się do środka.
Cisza.
Przełykam gulę, nie mogąc zdjąć z twarzy tego cholernego grymasu. Nabieram sporo powietrza, czemu towarzyszy bardzo nieładny dźwięk — trochę, jakbym się krztusił — i ściągam buty z nóg. Wchodzę w głąb mieszkania, podejrzewając, że jestem sam. Lucy jest w szkole, ojciec w pracy, natomiast mama zazwyczaj o tej porze robi codzienne zakupy. Zerkam na zegarek dla upewnienia, iż to rzeczywiście ta godzina, w międzyczasie przechodząc do kuchni. Muszę napić się czegoś chłodnego. Jak najszybciej.
— Clayton.
Spinam barki, a głowę zadzieram ku górze. Zimny głos ojca wywołuje na moim ciele dreszcze, przez które się wzdrygam, a następnie zaczynam drżeć. Chcąc jakoś zapanować nad tym paskudnym uczuciem, zaciskam dłonie, na których skupiam całą swoją energię.
Powoli błądzę wzrokiem po pomieszczeniu. Nie chcę patrzeć na ojca, gdyż wiem, że od razu pożałuję tego kontaktu. Szukam jakiejś odpowiedzi w oczach mamy, lecz ta spogląda na mnie z bezradnością. Wreszcie wzdycha, ukradkiem zerkając na Lucy. Mimochodem wlepiam przerażone gały we własną bliźniaczkę, a gdy spostrzegam, że dziewczyna siedzi jak na szpilkach, wzrok mając utkwiony w podłodze, czuję, że żołądek zaczyna podchodzić mi do gardła.
Coś ty im do cholery powiedziała, Lucy?
— Chyba musimy porozmawiać — głos ojca jest dobitny.
Wiem, że sprzeciwy nie mają sensu, dlatego z trudem nawiązuję z nim kontakt. Czuję się taki malutki w jego towarzystwie, mimo iż w rzeczywistości jestem znacznie wyższy, a to wszystko za sprawą tego lodowatego spojrzenia, którym w sekundę potrafi odciąć wszystkie moje zmysły.
Ten człowiek przeraża mnie od zawsze.
— Daliśmy ci wszystko. Jedzenie. Edukację. Dach nad głową. Zadbaliśmy o twoje podstawowe potrzeby. Wychowaliśmy cię. A ty? Odwdzięczasz się w taki sposób? — Ojciec nawet na moment nie przerywa kontaktu wzrokowego, który szybko zaczyna mnie przytłaczać. On wie.
Mama wzdryga się na siedzeniu. Chcę na nią spojrzeć. Chcę upewnić się, czy w tym domu jest choć jedna osoba, na której mogę polegać. Niestety potęga w oczach ojca nie pozwala mi na choćby najdrobniejszy ruch. Wciąż tkwię w bezruchu, czując się pochłanianym przez ciemność.
— Edwardzie...
— Nie odzywaj się. — Nawet nie spogląda na mamę. — Czego ci zabrakło?! — podnosi głos, przez co cała nasza trójka — ja, mama oraz Lucy — reaguje równym zdziwieniem. — Zachciało ci się pieprzyć chłopaków?! — Gwałtownie wyrzuca jedną dłoń w powietrze, przypadkiem zahaczając o guzik od marynarki, przez co ten odlatuje gdzieś na bok, uderzając o podłogę. Szok, w jakim się znajduję, jest tak wysoki, że jedynie słyszę echo tego odbicia. — Dobrze, ale nie pod tym dachem!
— Edwardzie! — Mama zrywa się z miejsca. Panika w jej głosie jest tak wyraźna, że bez problemu mogę wyobrazić sobie jej twarz — pełną bólu i strachu, które tak naprawdę towarzyszą nam wszystkim za każdym razem, kiedy znajdujemy się w towarzystwie t e g o człowieka.
— Nie będę trzymać pod dachem tego zwyrodnialca! — krzyczy z jeszcze większą złością, zwracając się ku mamie.
Opuszczam bezwładnie ramiona, dodatkowo wybałuszając oczy.
Zwyrodnialec?
Powoli spuszczam wzrok, rozchylając wargi, które dość szybko formuję w drętwy uśmiech. Słyszę szmer, więc wnioskuję, że Lucy nagle odżyła. Od razu zerkam w jej kierunku, a kiedy łączę z nią spojrzenia, nie potrafię wyrazić nic a nic. Zero złości czy zawodu. Zero strachu czy smutku. Patrzę na nią z niemrawym uśmiechem, który dość szybko wyparowuje.
— Nie zmienię tego, kim jestem — mówię cicho, niemalże szepczę. — Choćbyście bardzo chcieli, nic na to nie poradzę. Dla mnie to też nie jest proste.
Rozluźniam dłonie, które do tej pory mocno zaciskałem. Kolejna fala rozchodzi się po moim ciele, lecz tym razem uczucie nie ma nic wspólnego z gorącem. Robi mi się zimno. Jestem całkowicie rozbity.
— Nie wymagam ani od was, ani od nikogo, aby akceptować fakt, że jestem gejem. Chcę jedynie, żebyście zaakceptowali mnie jako osobę. — Patrzę mamie w oczy. — Waszego syna. — Przenoszę spojrzenie na ojca, który nawet przez moment nie sprawia wrażenia poruszonego moimi słowami. Wciąż spogląda na mnie z tą samą odrazą, co na początku. — To naprawdę tak wiele?
— Nie zmienisz tego? — Ojciec unosi brwi, jednak dobrze wiem, że nie jest zaskoczony. — Czyżby? Nie będziesz mieć innego wyjścia. Już powiedziałem, że nie zamierzam trzymać pod dachem żadnego zboczeńca.
— Zboczeńca? — powtarzam, parskając. — Czy ty się słyszysz?
— Kto ci dał prawo, aby odzywać się do mnie w ten sposób?
— A tobie kto dał prawo, aby wyzywać mnie od zwyrodnialców?! — Teraz ja podnoszę głos, kompletnie nie mogąc zapanować nad własnymi emocjami.
Wciąż boję się ojca i jego spojrzenia, lecz te dwa czynniki nie mają najmniejszego wpływu na to, że jestem wściekły i zawiedziony. Nikogo nie powinno traktować się w taki sposób. Nikt nie zasługuje na taką zniewagę.
— W czym ci przeszkadzam?! Co takiego robię, że aż muszę być równany z błotem?! Jestem normalnym człowiekiem, a ty zachowujesz się, jakbym nawet nie miał prawa do życia! To... nie ja jestem tutaj problemem. — Poważnieję. — Jesteś nim ty i to twoje pieprzone ograniczenie.
Mama zasłania twarz dłońmi, co udaje mi się wyłapać kątem oka. Zaraz po tym zaczyna kręcić głową, a gdy całkiem zwracam się w jej kierunku — dostrzegam łzy gromadzące się w kącikach oczu. Szybko wracam do o j c a, który patrzy na mnie w wyczekiwaniu, jakby myśląc, że planuję dodać coś jeszcze. Niestety nie spełniam jego oczekiwań. Milczę, z trudem panując nad reakcjami własnego ciała. Z chęcią uderzyłbym w coś — a być może w kogoś — lecz nie zamierzam tego robić. Chcę wierzyć, że jestem ponad to.
Ojciec nagle spuszcza wzrok, po czym wzdycha głęboko.
— Jutro nie chcę cię tutaj widzieć.
Oddech grzęźnie mi w płucach, a dłonie zaczynają się pocić.
— Tato! — Lucy odzywa się pierwszy raz w trakcie tej napiętej rozmowy.
— Bez gadania! — Uderza dłonią w szafkę, przez co Lucy podskakuje, wytrzeszczając oczy. Zaraz po tym przenosi spojrzenie na mnie, uświadamiając mnie o swoim przerażeniu. — Nie będę utrzymywać takiego dziwadła.
Ostry ból przecina moją pierś, przez co krzywię twarz w grymasie. Ojciec wychodzi bez słowa, przez co w pomieszczeniu zaczyna panować cisza. Tkwię w miejscu, sam nie wiem ile, przez cały czas wpatrując się w przestrzeń z niezrozumieniem. Bezustannie powtarzam słowa ojca w głowie, przez co powoli zaczynam rozumieć, co to tak naprawdę oznacza. Dopada mnie panika. Dzieje się to, czego bałem się tak bardzo — tracę nie tylko dom, ale też rodzinę, a to wszystko za sprawą tak prostej rzeczy, jak zwykła orientacja.
— Dlaczego, Lucy? — pytam, nawet nie spoglądając na bliźniaczkę. W moich oczach powoli zbierają się łzy. — Dlaczego to zrobiłaś?
Dziewczyna nie odpowiada.
— Clay, nie przejmuj się. — Mama staje tuż obok, z zawahaniem ujmując moją twarz w dłonie. Z trudem spoglądam w jej zaszklone oczy. Jej uśmiech jest wymuszony i doskonale zdaję sobie z tego sprawę, dlatego nie staram się odwzajemnić tej fałszywej nadziei. — Do jutra ochłonie. Wtedy porozmawiamy na nowo i...
— Wszyscy dobrze wiemy, że on nie zmieni zdania — wcinam się mamie w zdanie, w stu procentach pewien swojej racji.
Mama milknie, lekko rozchylając wargi, z których po chwili wydobywa się zbolały jęk. Zaraz po tym spuszcza głowę i tak po prostu zanosi się szlochem. Obejmuje mnie mocno, ciasno, wbijając mi chude palce w plecy. Czuję, jak dygocze, jednak mimo wszystko nie mogę się zmusić do odwzajemnienia uścisku. Patrzę, jak Lucy wychodzi z pomieszczenia z szokiem malującym się na twarzy. Zostaję sam z mamą — ale do czasu.
Bo już wkrótce będę kompletnie sam.
— Nie zostawię cię, Clay — mama szepcze, powoli rozluźniając uścisk. Wreszcie oddala się, by spojrzeć mi w oczy. — Obiecuję, Clay, że nie pozwolę, aby coś ci się stało.
— Za późno, mamo. — Mrużę na nią oczy z bezradnością.
— Nieprawda. — Kręci głową, zaciskając usta. — Wciąż nas masz. Masz mnie. Zrobię wszystko, aby ci pomóc. Pójdź na noc do Phillipa, dobrze?
Nieruchomieję na wydźwięk tego imienia, lecz szybko zaczynam kiwać głową. Gryzę policzki od wewnątrz, wbijam paznokcie w dłonie. Milczę.
— A ja do jutra wszystko załatwię. Przysięgam.
— Dziękuję. — Mocno zaciskam usta, zamykając oczy. Przez moment jedynie oddycham, chcąc uspokoić myśli i emocje. Daję radę. Gdy ponownie spoglądam na mamę, spotykam się z nie tylko niewielkim i zakłopotanym, ale też pokrzepiającym uśmiechem.
— Jako rodzic muszę chronić swoje dziecko. — Przechyla głowę, a kosmyk jej gęstych włosów opada na czoło. — Przepraszam, że tak długo zwlekałam z odpowiedzialnością.
— To nic.
Nie mam zbyt dużego wyboru. Phill na pewno mi nie pomoże — nie w tym momencie. Ale dam radę. Gdzieś się podzieję. To tylko... jedna noc. Pragnę w to wierzyć. Bo jeśli przestanę, pęknę.
A przecież... nie mogę.
***
Jeszcze tego wieczoru pakuję do plecaka ubrania na zmianę, aby stworzyć pozory, a także parę innych niezbędników, jak choćby okulary.
Opuszczam dom bez słowa. Stając na chodniku i jednocześnie wpatrując się w ciemność, zaciskam dłonie na szelkach plecaka. Idealny sposób na wyładowanie emocji. Stawiam pierwszy krok. To wymaga ode mnie znacznie więcej, niż mógłbym przypuszczać. Kolejne odległości pokonuję z większą swobodą, aż wreszcie przemieszczam się ze spokojem. Stres i obawa gdzieś znikają. Teraz jestem tylko podekscytowany. Sam nie wiem, czy to uczucie jest pozytywne, czy raczej złudne — prędzej czy później da mocno w kość, a tego... chyba nie chcę.
***
Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, kompletnie tracę wyczucie czasu. Gdy zerkam na wyświetlacz telefonu, spostrzegam, że jest już pierwsza nad ranem. Widzę także wiadomość od mamy, czy oby na pewno wszystko ze mną dobrze; kobieta pyta także, czy dotarłem już do Phillipa. Odpowiadam szybko, że tak — na oba pytania. Chowam telefon. Wzdycham.
Nie mam pomysłu na nocleg. Rozglądam się z bezradnością, a gdy w oddali zauważam szyld promujący całodobową knajpkę, od razu ruszam w kierunku dzisiejszego noclegu.
Wciąż jestem cholernie sfrustrowany. Wystarczy, że pomyślę o słowach zwyrodnialec czy zboczeniec, a już mam chęć w coś przywalić. Nic nie poradzę, że jestem wściekły — delikatnie mówiąc. Ta złość przebija się nawet przez rozczarowanie.
Nie chce mi się wierzyć, że Lucy w pierwszej kolejności poleciała do ojca, zamiast do mnie. Mogła przecież spytać, czy to prawda. Mogła również zainicjować rozmowę i porozmawiać ze mną jak z człowiekiem. Zamiast tego...
To nie w jej stylu. A może jednak jej nienawiść do gejów jest tak mocna, przez co bez problemu odwróciła się plecami do własnego brata? Nie potrafię tego określić. Teraz... nie jestem w stanie myśleć logicznie, więc tym bardziej nie dam rady wyciągnąć jakichś sensownych wniosków z własnych podejrzeń. Muszę zostawić to na później. Wrócę do tego, kiedy ochłonę.
Wchodzę do środka i zajmuję miejsce w kącie pomieszczenia. Z niechęcią sięgam po menu, na którym od razu wyłapuję zachęcające hasło. Szybko informuję pracownika, że napiję się zwykłej kawy, a także zjem smażone krążki cebuli. Może niezbyt popularne połączenie — kawa i cebula — lecz mam to w nosie, gdyż jestem w takim stanie, że niezbyt zwracam uwagę na to, jaka mieszanka wyląduje w moim żołądku. Chłopak odbierający zamówienie spogląda na moją twarz z politowaniem, przez co zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście wszystko po mnie widać gołym okiem. Wkrótce po tym dostaję zamówienie. Z niechęcią zabieram się za krążki, którymi staram się zapchać smętne myśli.
Próbuję nie myśleć o niczym. Wyrzucam z głowy lodowate spojrzenie ojca. Zagłuszam te obraźliwe słowa. Zapominam o Lucy, o jej reakcji na wieść, że nie mam już czego szukać w  i c h  domu. Nie wspominam o oświadczeniu Philla, iż to ewidentny koniec naszej przyjaźni. Odrzucam na bok kwestię piątkowej imprezy, a także zabójczo szare oczy Timoteo. Odkładam na bok swoje pragnienia związane z chłopakiem. Napięcie między Samem a Newtonem wypada mi z głowy.
W pełni skupiam się na nicości, która powoli zaczyna odbierać mi zmysły. Machinalnie kładę głowę na stół, zamykając przy tym oczy. Oddycham płytko, krótko, ale tyle wystarczy, abym rozluźnił do tej pory spięte mięśnie.
Zasypiam.
***
Pobudka jest dość typowa. Czuję lekkie szturchanie w ramię, w związku z czym uchylam powieki. Nie reaguję grymasem na światło. To najwyraźniej odpowiednia pora na powrót do rzeczywistości. Z westchnieniem prostuję plecy, spostrzegając przylegające do policzków soczewki.
No tak.
Nie zdjąłem ich przed snem. Brawo.
Przecieram twarz dłońmi, po czym sięgam po zimną kawę, której nie zdążyłem wypić przed snem. Kompletnie nie przeszkadza mi fakt, że napój przeleżał całą noc. To naprawdę nic. Krążki już są zimne, ale mimo to zjadam parę sztuk. Miło, że nie zabrali mi tacki z jedzeniem.
Jako iż cierpię na cholerną ślepotę, ze zrezygnowaniem sięgam do plecaka, z którego wyjmuję podłużne etui. Już po chwili przecieram szkiełka, aby móc widzieć przejrzyście. Dopada mnie ulga, kiedy obraz w końcu robi się w pełni wyraźny. Zerkam na zegarek. Jeszcze trochę dzieli mnie od zajęć, ale... jest sens, abym szedł dzisiaj do szkoły?
Stop. Co to w ogóle za rozważanie?
Nie mogę się nad tym zastanawiać. Nie mogę im pokazać, że wygrali. W cholerę z tymi pieprzonymi plotkami. W cholerę z ojcem i jego głupimi poglądami. W cholerę z Lucy i jej problemami. Co do Philla się nie wypowiem — wciąż mam nadzieję, że chłopak przemyślał parę spraw i jednak zmienił zdanie. Mimo wszystko na nic się nie nastawiam, coby później nie odczuć tego koszmarnego rozczarowania na nowo.
A zresztą — w cholerę z nimi wszystkimi.
Dlaczego mam chować się po kątach?
Zwyrodnialec? Są ludzie o wiele gorsi.
Zboczeniec? Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie miał zbereźnych myśli.
Pedał? Skoro wolicie to określenie, droga wolna.
Ja wciąż jestem sobą. Nic nie ma prawa tego zmienić.
Tak... zdecydowanie lubię się okłamywać.
***
Z napięciem przekraczam próg stołówki. Dyrektor z miłą chęcią postanowił przechować mój plecak. On również spoglądał na mnie z tym charakterystycznym politowaniem, co pracownik knajpki, w której uciąłem sobie drzemkę. Zgaduję, że plotki dotarły i do niego.
Od rana nie zamieniłem słowa z ani jedną osobą, jednak mimo to nie mogę powiedzieć, że czuję się źle. Ludzie patrzą, to fakt, ale bądźmy szczerzy, kiedy to się nie dzieje? Nie wyłapałem żadnego wyzwiska. Jest raczej... normalnie. Po prostu zwracam nieco większą uwagę, a także...
Nie mam już przy sobie Phillipa.
Zagryzam wargę na myśl o przyjacielu, po czym cicho wzdycham i sięgam po tackę. Nie jestem zbyt głodny, lecz mimo to nakładam na talerz niewielką porcję warzyw w słodkim sosie. Prawdopodobnie tylko to smakuje mi na tyle — mowa o jedzeniu szkolnym, rzecz jasna — abym mógł zapełnić pozornie pełny żołądek, mając tak wiele na głowie.
Siadam przy wolnym stoliku. Dość dramatycznie, ale nic na to nie poradzę. Lubiłem ciszę nawet przed swoim wyjściem z szafy — nieplanowanym, co prawda, ale przecież nie ma złego, co by na dobre nie wyszło.
Poprawiam okulary, które od czasu do czasu trochę zsuwają się z nosa. Będę musiał wyregulować noski, bo pewnie niedługo zacznę się denerwować przez ten ciąg.
Widzę, że Phillip siedzi przy stole z paroma chłopakami z naszej klasy, nawet na mnie nie spoglądając. Tamci wprawdzie również skupieni są na sobie, lecz mam ich gdzieś — nigdy nie byliśmy blisko.
Przeżuwam warzywa z trudnością. Nawet ta słodycz nie daje mi kopa energii, a tego chyba potrzebuję. Jakiejś formy rozbudzenia, oprzytomnienia, bo odnoszę wrażenie, że zachowuję się, jakbym był półprzytomny. A może ta obojętność jest wynikiem zbyt wielu wydarzeń? Chcę myśleć, że normalna kolej rzeczy, ale coś w głębi mi podpowiada, że to nie wszystko.
Jestem tak bardzo skupiony na własnych myślach, że na moment wyłączam zmysły, dlatego reaguję lekkim zdziwieniem, kiedy do moich uszu nagle dociera zagłuszony klekot, a gdy zadzieram głowę — spotykam się spojrzeniem z osobą, której nie spodziewałem się ani trochę.
— Sam.
— Clay — odpowiada drętwo, pochylając się naprzód. Opiera podbródek o dłoń. — Kiepsko, co?
— Nie pytaj. — Wzdycham, spuszczając wzrok na tackę z jedzeniem.
— Nigdy nie widziałem cię w okularach.
— To krytyczna sytuacja — śmieję się cicho, prawdopodobnie z nutą paniki. — To pierwszy raz, gdy uciąłem sobie drzemkę w knajpie. — Milknę.
Sam wybałusza oczy.
— Nie mów, że...?
W odpowiedzi jedynie kiwam głową.
— Co do– Skąd twoi rodzice wiedzą? — Marszczy brwi, między którymi formuje się głęboka zmarszczka. — Nie ma mowy, żeby ktoś ze szkoły do nich zadzwonił.
Na myśl o bliźniaczce uśmiecham się drętwo. Zaraz po tym wzruszam ramionami, nie mając nawet chęci na nieco bardziej energiczny gest.
— Lucy poleciała do ojca, kiedy usłyszała którąś z plotek. — Zaczynam mierzwić własne włosy, nieświadomie krzywiąc twarz w grymasie. Nagle naszła mnie straszna chęć na wygarnięcie wszystkiego i siostrze, i ojcu, i tym wszystkim ludziom, którzy nie mają nic lepszego do roboty, więc pieprzą głupoty i snują własne domysły.
— Cholera. — Chłopak zagryza wargę, wpatrując się we mnie z pokaźnym zdziwieniem. — Masz się gdzie zatrzymać?
W odpowiedzi śmieję się krótko; praktycznie nie ma w tym dźwięku ani nuty smutku czy złości.
— Mama powiedziała, że pogada z ojcem i to załatwi.
— Rany. Mimo to knajpa? Nie mogłeś się u kogoś zatrzymać? — tym razem w jego głosie wiruje normalna troska.
— Mało kto był mi na tyle bliski. — Mrużę oczy. Znowu muszę poprawić okulary. — Jak widzisz, Phill siedzi w innym miejscu, a to oznacza tylko jedno. Mógłbym poprosić o pomoc Williama, ale nie ma go na fejsie od paru dni, w szkole również się nie pojawia, więc... sam rozumiesz. — Wzruszam ramionami, czując się kompletnie bezradnym.
— Phill wypiął się na ciebie? Rany, co z tymi ludźmi. — Przewraca oczami.
— Ano. A jak z tobą? Pamiętam, że na domówce byłeś... dość przybity.
Sam przez moment wpatruje się we mnie w milczeniu, jakby analizując coś w myślach, lecz wreszcie odchyla się na krześle i krzyżuje ramiona na piersi. Uśmiecha się lekko, z zadowoleniem.
— Chodź — mówi krótko, podnosząc się z siedzenia.
Ukradkiem zerkam na tackę, na której wciąż zostało sporo warzyw, jednak bez zawahania odrywam tyłek od krzesła i podążam za Samem, którego ten nagły entuzjazm trochę wybił mnie z rytmu. Gdy wreszcie lądujemy na pustym korytarzu, chłopak patrzy mi w oczy z dystansem.
— Wtedy facet, z którym się spotykałem, zostawił mnie, bo poznał jakąś fajną babkę. — Opiera plecy o ścianę, wciąż patrząc na mnie badawczo.
Szybko przerabiam w głowie słowa blondyna, dzięki czemu bez problemu przypominam sobie mężczyznę z samochodu, a także gwałtowny spadek w samopoczuciu Sama, kiedy auto odjechało. Coś jednak powoduje zgrzyt. Starszy facet? Ale... dlaczego? Dobrze pamiętam, że widziałem, jak na domówce Sam szedł gdzieś z jakąś dziewczyną, więc skąd...
Zagryzam wargę. Zaczynam myśleć jak ograniczony cieć.
— I jak się trzymasz? — Tylko tyle jestem w stanie z siebie wyrzucić; wciąż nie udało mi się przyswoić informacji.
— To już przeszłość. — Uśmiecha się drętwo. — Było mi przykro, ale już jest dobrze. — Odwraca wzrok. — Nie myśl, że jestem gejem. Mówię ci o tym nie z zaufania czy cholera wie czego, a zrozumienia. No i doceniam, że zwróciłeś wtedy uwagę na taki szczegół jak mój humor, który i tak starałem się maskować. To dość miłe. — Ponownie patrzy mi w oczy. Tym razem nie dostrzegam ani dystansu, ani nuty podejrzenia. To po prostu ten Sam, którego znam, lecz wzbogacony w nową cechę, której nie potrafię opisać jednym słowem. Zabiorę się za to innym razem. — Daj mi chwilę.
Nie protestuję. Ze spokojem zostaję na pustym korytarzu. Automatycznie opieram biodra o parapet, wyglądając przez okno. Na dźwięk głośnego skrzypnięcia zwracam się w kierunku drzwi, a gdy spostrzegam, kto z nich wychodzi, żołądek natychmiast opada mi do kostek.
Jego jasne oczy mnie przeszywają, w związku z czym natychmiast spinam wszystkie mięśnie. Nie robię tego z powodu przerażenia czy obawy, a zwykłego podekscytowania, podniecenia, gdyż bardzo chcę, aby jasnowłosy spoglądał w ten intensywny sposób tylko na mnie — każdego dnia, każdej nocy.
Opamiętuję się dość szybko, mocno gryząc wargę.
— Szukałem cię — mówi z nutą ulgi, przeczesując dłonią włosy, w których z chęcią zatopiłbym własne ręce.
Z trudem przełykam gulę, nie mogąc powstrzymać jednoznacznych myśli.
— W porządku u ciebie? Wiem, o czym gadają. Na mnie to nie robi wrażenia, ale nie wiem, jak z tobą. — Podchodzi bliżej. Teraz dzieli nas odległość trzech stóp.
Teoretycznie nie powinienem mu się zwierzać, bo przecież wcale nie muszę go obchodzić, a jednak nie mogę powstrzymać nagłego słowotoku. Zdecydowanie jestem zbyt wylewny, zwłaszcza w jego towarzystwie. To niedobrze. To b a r d z o niedobrze.
— Nie jest. Od zawsze wiedziałem, że mój ojciec to ciężki przypadek, ale nigdy nie podejrzewałem, że nawet własna siostra odwróci się do mnie plecami. W ciągu jednego dnia straciłem wszystko. A najgorsze jest to, że nie wiem, co dalej. Spędziłem noc w całodobowej knajpce. Mama powiedziała, że dzisiaj wszystko załatwi, ale... Ech, nieważne. — Kręcę głową.
Wszystko zaczyna się ze mnie wychodzić, ale... dlaczego akurat teraz? Kiedy stoję przed człowiekiem, z którym zamieniłem raptem parę zdań? Z którym nie mam żadnego konkretnego połączenia?
— Wiem, że to cię nie obchodzi, ale chyba musiałem się wygadać.
— Nie pytałbym, gdybym miał cię gdzieś — zapewnia, wzdychając nosem. — Wychodzi na to, że przez ten wypadek na jaw wyszło coś, co próbowałeś ukryć. — Ściąga usta, wciąż przyglądając mi się z troską. — Przykro mi. Gdybyś był z inną osobą, nic podobnego najpewniej nie miałoby miejsca.
— To zabawne, prawda? — pytam z krzywym uśmiechem. Timoteo reaguje drobnym zdziwieniem, lekko rozdziawia buzię. — Jak niewiele wystarczy, aby kogoś zniszczyć.
— Rzeczywiście — zgadza się ze mną, szczerze.
— Ale to nie twoja wina — mówię po chwili z przekonaniem. — Moja również.
— Cieszę się, że tak twierdzisz. — Uśmiecha się kącikiem. Automatycznie skupiam spojrzenie na tych kształtnych ustach, na moment wstrzymując oddech. Przyłapuję się już po fakcie, kiedy c o ś w oczach Timoteo ulega zmianie, przez co z zażenowaniem odwracam wzrok. Na całe szczęście do moich uszu dobiega tylko cichy śmiech. — Clayton, tak?
O dziwo to imię brzmi naprawdę dobrze w jego ustach.
— Timoteo, prawda? — odpowiadam, unosząc jedną brew.
On jedynie rozciąga usta w jeszcze szerszym uśmiechu, choć nie mogę stwierdzić, czy jest zadowolony, czy po prostu bardzo rozbawiony.
— Miło poznać — dodaje, a kiedy na horyzoncie pojawia się Sam, posyła mi bardzo zaczepne spojrzenie, przez które automatycznie zamieram, i odchodzi.
Śledzę go wzrokiem do samego końca, czując mocny ścisk w żołądku. Z trudem przełykam ślinę, nie mogąc wymazać sprzed oczu tego cholernego błysku, a także tak bardzo podstępnego uśmiechu.
Sam staje obok, najwyraźniej niewzruszony faktem, że chwilę temu rozmawiałem z drugim obiektem ostatnich plotek.
— Jeśli potrzebujesz noclegu, możesz zatrzymać się u mnie.




Komentarze

  1. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, jak niewiele potrzeba aby kogoś zniszczyć, gdyby na miejscu Timoteo był Philip czy Sam wszystko było by w porzadku, a gdzie jest Lucy słowa ojca trochę ją przestraszyły...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

FOOLS

Fools - 19