Pożądana krew - 9

               Warkot silnika działał nużąco; siedzenia obie skórą trąciły chłodem. Obraz za szybą przelatywał bardzo szybko — zbyt nagle, by Seth mógł skupić uwagę na najważniejszym punkcie widoku. Nie wiedział, dokąd John planował go zabrać. Początkowo był przerażony, wręcz zdruzgotany. Widok Liama był jedynie gwoździem do trumny. Seth nawet nie mógł sobie wyobrazić, przez co musiał przechodzić jego kumpel. A to z całą pewnością nie było nic prostego. Liam najpewniej chciał z nim porozmawiać (dlatego postanowił go odwiedzić), a zamiast tego został zastraszony prawdziwą bronią palną.
               Mam nadzieję, że Jane się nim zajmie, pomyślał.
              Mimo wszystko nie chciał, aby Liam popadł w obłęd. Został w to wplątany z jego powodu, zupełnie niesłusznie.
               Zadarł głowę, wlepił spojrzenie w profil twarzy mężczyzny siedzącego na miejscu pasażera. Przedtem nie zwrócił na niego zbyt wielkiej uwagi, gdyż był przerażony i skołowany, lecz teraz, siedząc i myśląc nad tym, co jeszcze niedawno miało miejsce, zdołał uspokoić się na tyle, aby dokładnie przyjrzeć się swoim porywaczom.
               Twarzy mężczyzny nie zasłaniało nic a nic; jego skóra nie wyglądała podejrzenie. W przeciwieństwie do Johna nie wprawiał w zakłopotanie czy nerwy. Seth jednak musiał pamiętać, że to właśnie ten mężczyzna przystawiał pistolet do boku Liama, to on mu groził i prawdopodobnie wciąż zagrażał. Teraz jednak siedział spokojnie — bezustannie obserwował drogę, oddychał miarowo. Nie zwracał uwagi na Seta, jakby miał pewność, że chłopak nie spowoduje żadnych problemów. Był skupiony tylko i wyłącznie na sobie, na własnych myślach. Seth zastanawiał się, co tacy ludzie mają w głowie — czy w ogóle odczuwają poczucie winy; zastanawiają się, jak miewają się ci, którzy byli przez nich zastraszani?
               Zmrużył oczy, nieco napinając ramiona. Samochód zaczął podskakiwać na nierównej drodze, lecz mimo to John nie zwolnił. Kontynuował jazdę tym samym tempem, nie martwiąc się o swojego Mercedesa. Z każdej strony jezdni rozciągał się las, a rzadkie rozstawienie drzew przepuszczało światło do każdego punktu. Seth nawet nie próbował zgadywać, na jakie odludzie zostanie wywieziony, jeśli nic nie zrobi.
               Ale co tak właściwie miał zrobić? Ci ludzie posiadali broń i zdolności. Wiedzieli także, z kim mają do czynienia. Musieli mieć tego świadomość, skoro John z taką pewnością przeciął skórę Seta, a parę chwil później wyczyścił r a n ę  z krwi. Wyglądał, jakby od początku spodziewał się, że sytuacja będzie wyglądać tak a nie inaczej — że nacięcie zniknie, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Tak błyskawiczna regeneracja była wręcz niemożliwa u zwykłego człowieka. A skoro Seth nie był ani wampirem, ani wyrocznią, dlaczego posiadał tę zdolność?
               Czegoś nie wiedział.
               Miał jednak nadzieję, że ci ludzie wkrótce mu wszystko wyjaśnią.
               Zamknął oczy, unormował oddech. Zasnął. 


Chłód muskał go po twarzy, łagodnie szczypał jego skórę. Skrzywił się nieco, powoli otwierając oczy. Zamrugał parę razy, próbując przyzwyczaić źrenice do światła. Ziewnął, podniósł się do siadu. Od razu spostrzegł, że siedzi na trawie, której długość spokojnie mogła by ukryć niejedną dziką bestię. Mimo to jej długość nie była aż tak imponująca, aby zakryć samochód w pełni, dlatego Seth zmieszał się, kiedy w pobliżu nie dostrzegł ani Mercedesa, ani dwójki swoich porywaczy. Był sam na środku opuszczonej polany, której jedyną atrakcją była stara, drewniana chata. Przełknął gulę, zaczynając rozumieć, że to sen.
Nagle poczuł znajome napięcie — jakby był obserwowany. Niepewnie spojrzał za siebie przez ramię i zamarł. Widział własną twarz, choć nigdzie na łące nie było lustra. Odwrócił się całkowicie do swojego odbicia, skupiając nieco większą uwagę na jego twarzy. Mimo iż rysy były identyczne, sylwetka również, oczy nieznajomego sprawiały wrażenie zdystansowanych, pełnych analizy.
Uśmiechnął się lekko, być może przebiegle. Po ciele Seta przeszły łagodne dreszcze.
— Nareszcie — przemówił tonem tak głębokim i prywatnym, że momentalnie wprawił Seta w jeszcze większe osłupienie. — W końcu możemy porozmawiać.
Seth ściągnął brwi, przekrzywił głowę, jakby rozważając prawdopodobieństwo występowania omamów. Niestety nie pamiętał, aby zażywał jakieś psychoaktywne środki — czy to z własnej woli, czy z przymusu. A jednak stał na środku łąki, rozmawiając z własnym odbiciem.
Nigdy nie czuł się równie zmieszany.
Drgnął niemal niezauważalnie, kiedy chłopak o głębokim głosie wyciągnął rękę, następnie łapiąc go za ramię. Po ciele Seta od razu rozlała się fala ciepła, być może zbyt intensywna, bo ten natychmiast zacisnął zęby i spiął wszystkie mięśnie. Nigdy nie widział tej osoby, a jednak czuł się, jakby znał ją całe życie; jakby mógł jej ufać i na niej polegać.
A poczuł to wszystko za sprawą jednego dotyku.
Rozdziawił buzię, posłał odbiciu pytające spojrzenie. Kim jesteś? — chciał spytać, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Przełknął gulę, niemal zakrztusił się własną śliną. Zapomniał o domu, o Uroboros i porwaniu. Na moment skupił się na jednej rzeczy — na tym znajomym cieple, na przyciąganiu. W głębi czuł, że to ktoś, na kim będzie mógł polegać.
— Nie bój się. Nie jestem kimś, na kogo powinieneś uważać.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Znowu poczuł się pusto i niepewnie.
„Na kogo w takim razie powinienem uważać?”
— Uwierz w siebie, uwierz w nas i wytrzymaj.
Seth cudem zebrał w sobie resztki świadomości.
— Kim jesteś? — Poczuł wrzenie w kończynach. Gorąc przechodził od ręki odbicia, powoli wtapiając się w skórę Seta i przecinając każdy jej fragment. Wchłaniał to ciepło, tę siłę. Z każdą kolejną chwilą czuł się coraz bardziej senny, coraz bardziej nieprzytomny.
— Na imię mam Sartael. — Zabrał dłoń, lecz mimo to ciepło wciąż buzowało w żyłach chłopaka.
Seta dopadł kolejny poziom zmieszania. Nie kojarzył tego imienia.
— Możesz mi zaufać — przemówił Sartael pewnie. — I bardzo dobrze o tym wiesz, ponieważ jestem częścią ciebie. Od zawsze.
Dreszcz. Trzask. Zgrzyt.
Stąd to znajome ciepło? Przekonanie, że znamy się całe życie?
Seth nie mógł powiedzieć, że wątpi w słowa Sartaela, ale też nie był pewny, czy dobrze je rozumie. Nie mógł jednak spytać o nic więcej. Obraz zaczął się zamazywać, twarz Sartaela traciła na autentyczności. Skóra zrobiła się gumowa — zupełnie jak u Johna. Seth skrzywił się, przeraził, że za moment wróci do rzeczywistości.
Nie mógł nic na to poradzić.
Zaczął spadać. Zupełnie, jak w niedawnym śnie.

Mruknął, przekrzywiając się na siedzeniu. Czuł pulsowanie w dolnej części ciała. Musiał do toalety. Machinalnie rozejrzał się na boki. Za szybami wciąż przesuwały się drzewa. Nic nie wskazywało na to, aby w pobliżu znajdowała się choćby stacja benzynowa. Mimo to Seth nie zamierzał się wstrzymywać. Odchrząknął, pochylił się naprzód.
— Zjedź na pobocze.
John od razu zerknął we wsteczne lusterko, w którym miał idealny pogląd na swojego młodego pasażera. Pozostał bez wyrazu.
— Dlaczego?
— Chce mi się sikać.
— Ach. Rozumiem. — Ponownie spojrzał na jezdnię, wyszukując najbliższego punktu oddalonego od rowu.
Samochód zjechał, zatrzymał się. Mimo to Seth pozostał na miejscu, niepewnie patrząc na profil twarzy mężczyzny, który przedtem trzymał pistolet przy boku Liama. Spiął się niespodziewanie, gdyż ten nagle przekręcił głowę i spojrzał mu w oczy. Jedna brew powędrowała w górę, a złote oczy wyraziły niecierpliwość. Seth zacisnął usta, niepewnie spuścił wzrok i sięgnął do drzwi. Nie były nawet odblokowane. Szybko pociągnął za rączkę i wyszedł z pojazdu. Wokół rozciągał się tylko i wyłącznie las. Kompletne odludzie.
Chowając ręce do kieszeni spodni, przeszedł przez niewielki dołek i oddalił się od jezdni. W obawie, iż wzrok tych ludzi również jest nienormalnie dobry, podszedł jeszcze dalej. Rozejrzał się po lesie, mając nadzieję, iż kogoś tam zastanie, lecz spotkał się z pustką. Wzdychając, rozpiął rozporek i momentalnie odczuł ulgę.
Znów poczuł na ramionach gęsią skórkę, to nienormalne spięcie. Nerwowo przekręcił głowę w bok z myślą, że ujrzy tam pomarszczoną twarz Johna, lecz o dziwo w dalszym ciągu nie dostrzegał nikogo ani niczego. Wytarł ręce o spodnie (niechętnie, ale cóż poradzić) i szybko przerobił w głowie pomysł ucieczki. Pomijając fakt, że nie miał najmniejszego pojęcia, co to za miejsce, nie miał przy sobie nawet telefonu, aby w razie wypadku powiadomić policję o uprowadzeniu. W lesie wciąż było jasno, także panowie z Uroboros pewnie by nie mieli większych trudności z poszukiwaniami. Plus ci ludzie mieli broń, zdolności. Puścili Seta do lasu samego. Albo byli przekonani, że w razie wypadku znajdą go bez problemu, albo mieli pewność, że chłopak nie odważy się na ucieczkę.
I trafili.
Seth miał wrażenie, że za moment zwariuje. Nawet nie wiedział, co myśleć o Sartaelu — nieznajomym ze snu, który postanowił wywołać jeszcze większy mętlik w jego głowie. W ciągu doby ujrzał i usłyszał tak wiele, iż naprawdę zaczął wątpić w realność sytuacji.
T r z a s k .
Błyskawicznie obrócił głowę w kierunku, z którego usłyszał największe zamieszanie.
B a d u m p .
Uderzenie rozniosło się echem aż w jego myślach. Oddech ugrzązł mu w płucach, a zdolność mowy odeszła w nieznane. Przez krótką chwilę spoglądał przed siebie wytrzeszczonymi oczyma, zastanawiając się, czy to kolejne wyobrażenie.
Długie, smukłe nogi. Blada skóra. Jasne włosy i niebieskie oczy — jak u Aidena, lecz mimo to i n n e , jedyne na swój sposób. Szedł powoli, z gracją i uwagą. Seth już widział tę twarz — we śnie, w którym k t o ś był przy nim, głaszcząc go po głowie.
Teraz jednak nie śnił. A może jednak? Albo po prostu był tak skołowany, że zaczął wyobrażać sobie niemożliwe?
               Potrząsnął głową, spróbował się uspokoić. Zapomniał o ludziach z Uroboros czekających kawałek dalej i zapewne bardzo zniecierpliwionych. Zapomniał o niepokoju i niezrozumieniu, a także o obawie, iż za moment do reszty zwariuje. Zapomniał o wszystkim, co w ciągu ostatniej doby namieszało mu w głowie aż za bardzo.
               Zaczął myśleć tylko o jednym.
               O  n i m .
               — Miej się na baczności, Seth. — Głos dojrzały, acz trochę chłopięcy, z nutą młodości. Zbyt nierealny i odległy, aby był prawdziwy. Seth był przekonany, że słyszy go tylko i wyłącznie w swojej głowie. — Ufaj tylko sobie. Pamiętaj.
Chciał zapytać: dlaczego, jednak klakson wciął mu się w myśl. Automatycznie zwrócił się we właściwym kierunku dla upewnienia, iż kawałek dalej nie stoi złotooki członek Uroboros. Znowu pustka, cisza. Wzdychając, ponownie spojrzał przed siebie, a wtedy w mgnieniu oka dopadło go przygnębienie. Nie mógł nic na to poradzić, mimo iż od początku wiedział, iż to efekt figlarnej wyobraźni.
Mimo to chciał dłużej patrzeć na tę twarz — znajomą, kojącą.
„Jaka szkoda, że nie można mieć wszystkiego.”
Seth wrócił do samochodu. John nie zadawał mu żadnych pytań, jego złotooki towarzysz również. Chłopak przez chwilę nie mógł sobie wybić tego ostrzeżenia z głowy — tego usłyszanego w lesie. Miej się na baczności. Ufaj tylko sobie.
Co to mogło oznaczać? Podświadomość podpowiadała, aby uważać na ludzi z Uroboros? By milczeć i mieć oczy szeroko otwarte?
I nagle dotarło do niego wspomnienie ze snu.
„ Możesz mi zaufać. I bardzo dobrze o tym wiesz, ponieważ jestem częścią ciebie. Od zawsze.”
Te słowa postawiły Seta w zupełnie nowym położeniu.
***
               Samochód zatrzymał się na stacji paliw. John szybko zapełnił bak. Bez słowa poszedł do jednopiętrowego budynku, by zapłacić za paliwo. Mimo iż Seth miał okazję, by znowu pójść do toalety i przy okazji powiedzieć któremuś pracownikowi stacji, iż został porwany, coś wewnątrz mu podpowiadało, że to czysta głupota. Co, jeśli John zareaguje furią i zrani tę osobę? Seth nie chciał powodować kolejnych kłopotów. Nie chciał na nic narażać niewinnych ludzi. Musiał przeczekać. Znaleźć inne wyjście. „Ufaj sobie. Tylko sobie.” — powtarzał sobie w myślach przez pół drogi, lecz mimo to nie mógł wymyślić planu, który wiązałby się tylko i wyłącznie z nim; który polegałby bezpośrednio na jego sile i pomysłowości.
               Zgrzyt. Trzask. Kolejne zderzenie myśli.
               Chłopak nie mógł sobie utorować czystej drogi, mimo że bardzo się starał.
               John wrócił, odpalił silnik. Samochód znowu ruszył, a Seth przez to jeszcze raz odniósł wrażenie, jakby szansa na ucieczkę robiła się coraz bardziej odległa.
               Obraz bezustannie przesuwał się za szybką; tempo jego zmiany było usypiające. Mimo to chłopak nie chciał odpływać, choć coś go kusiło w tym kierunku — być może była to fascynacja Sartaelem, a być może po prostu zwyczajna chęć na zapomnienie, na powrót do tego cichego miejsca, w którym wszystkie zmartwienia znikały.
               „Jedno wiąże się z drugim.”
               Nie mógł zaprzeczyć tej myśli, która wprawdzie napłynęła znikąd.
               Samochód zjechał z wyboistej drogi. Las stopniowo zanikał, a pustkowie powoli przeradzało się w kiepsko obdarzony teren do zabudowy. W końcu zaczęły pojawiać się pierwsze budynki — niewielkie, stare. Seth nie kojarzył tej drogi. Mimo iż przespał połowę podróży towarzyszące przeprowadzce, wiedział, iż wówczas nie przejeżdżał przez to miejsce.
               Nie miał tak właściwie na czym zawiesić oka. Ten obszar nie miał żadnej cechy charakterystycznej, jaka wyróżniałaby go na tle innych dzielnic wysuniętych na podobne odludzia. Mimo to chłopak siedział cicho i uważnie wyglądał przez szybę, jakby oczekując, iż w pewnym momencie dozna olśnienia.
               Samochód w pewnym momencie zwolnił, a zaraz po tym stanął. John zgasił silnik, lecz mimo to nie wysiadł. Nakierował wsteczne lusterko tak, że idealnie widział w nim swoją twarz, a wtedy wsunął dłonie pod kołnierz koszuli i… zdarł sobie skórę.
               Seth podskoczył w miejscu, wstrzymał oddech. Szybko jednak spostrzegł, że John tak naprawdę nie zerwał własnej skóry, a tę gumową — która od samego początku wyglądała podejrzanie nienaturalnie. Nagle coś mu zaświtało. Głos niepasujący do wieku, zbyt dobry refleks jak na przeciętnego starca.
               Kolejny zgrzyt — zderzenie tak mocne, tak nagłe, że cudem nie zniszczyło wszystkiego wokół.
               John zerwał resztę skóry, odsłaniając prawdziwą twarz — młodą, charakteryzującą się przebiegłym uśmiechem i niebezpiecznym spojrzeniem. Seth poczuł się, jakby coś go siekło w potylicę. Przez moment ślepo spoglądał na Johna, nie mogąc wykrztusić z siebie ani słowa. Nie mógł uwierzyć, że to wszystko naprawdę miało miejsce. Twarz starca była jedynie gumową maską, a wszystko do tej pory najwyraźniej… grą, pewnego rodzaju podchodem. Do czego to jednak miało doprowadzić? Co mężczyzna chciał tym sposobem pokazać, udowodnić?
               Złotooki członek Uroboros westchnął. Seth z trudem przeniósł na niego spojrzenie. Przez moment spoglądał w jego złote oczy, zastanawiając się, czy to soczewki. Nigdy nie widział osoby, która posiadałaby równie hipnotyzujący odcień. A po tym, co zobaczył u Johna, zaczął wątpić w realność otaczających go ludzi, przedmiotów czy sytuacji. Poczuł się pusty, wyssany z energii i szczerze nie wiedział, jak najlepiej zaradzić na ten stan.
               Uśmiechnięta twarz Jane była tak odległa, tak niewyraźna, że Seth natychmiast porzucił ten obraz. Vior był zamazany, przysłonięty ciemną plamą — Seth nie widział jego twarzy, choć próbował sobie ją wyobrazić. Bezskutecznie. Śmiech Susan i Liama zaniósł się echem w jakimś odległym punkcie, podobnie z syreną policyjną wyłapaną tamtego dnia przy barze. Wszystko robiło się mdłe, malutkie i nierealne — jak sen, z którego w końcu trzeba się wybudzić.
               A teraz, patrząc przed siebie i widząc tego przebiegłego mężczyznę, Seth poczuł się, jakby rozpoczął nowy etap — koszmar, kompletne przeciwieństwo sielanki, która ciągnęła się do tej pory.
               Dreszcz wstrząsnął nim niemal niezauważalnie.
— Isaac, jak sytuacja? — John odchrząknął, upychając maskę do plecaka.
Chwila ciszy, przeszywające spojrzenie ze strony złotookiego. I te źrenice — pionowe, jak u kota czy gada. Seth przełknął gulę. Oczywiście, że jak u gada, pomyślał. W końcu to Uroboros.
— Najwyraźniej nikt nas nie ściga. Jesteśmy zieloni.
John jakby posmutniał, lecz szybko wymienił ten grymas na cień uśmiechu i wysiadł z samochodu. Isaac poszedł w jego ślady. Seth wyszedł na powietrze ostatni. Rozejrzał się wokół — niebo zanosiło się szarością, zarówno jego odcień, jak i sama jakość powietrza zwiastowały nadchodzące opady.
Ruszyli bez słowa. Seth podążał za nimi w ciszy, nawet nie bawiąc się w badanie otoczenia. „Najwyraźniej nikt nas nie ściga” — chłopak nie miał problemu ze zrozumieniem tej informacji. Naprawdę był zdany na siebie.
„Ufaj sobie. Bądź czujny.”
Powtarzał to w myślach jak mantrę. Bezustannie. Z nadzieją, że w końcu poczuje ulgę.
Ale gdy wszedł do budynku i usłyszał, jak John mówi o biletach lotniczych, żołądek podszedł mu do gardła. Nienawidził samolotów odkąd pamiętał. Zawsze reagował na transport tego typu zbyt dużą paniką. Niestety nie zapowiadało się, aby ludzie z Uroboros mieli wziąć pod uwagę jego lęki. Zaciskając zęby, przeszedł resztę odległości. Milczał przez całą odprawę. Przez to nawet nie zwrócił uwagi, że obaj członkowie Uroboros przeszli przez kontrolę bez problemu — a przecież mieli przy sobie broń.
To nie miało sensu. Najmniejszego.
Ale nie tylko to. Nagle wszystko zaczęło tracić dla niego sens. Nerwy, przerażenie, niedowierzanie — te emocje powoli zanikały. Stopniowo odchodziły w zapomnienie, by w finale zrobić duże miejsce tłustej obojętności. 
***
              Otworzył oczy, rozejrzał się w poszukiwaniu Sartaela. Zrobił to tak naturalnie, tak pewnie, jakby kontakt z chłopakiem był dla niego rutyną, a przecież Seth dopiero poznał to miejsce — tę obszerną polanę, która bezustannie wprawiała go w zadumę. Podobnie było zresztą z Sartaelem. Mimo iż Seth nigdy przedtem nie wiedział o jego istnieniu, odnosił wrażenie, jakby znali się całe życie — i właśnie stąd wynikało to dziwne przywiązane, to przekonanie, iż Sartael jest kimś, na kim Seth może polegać.
               To samo czuł względem polany — lekkość, więź. Gdy porównywał te emocje do strachu czy przerażenia, które towarzyszyły mu od momentu pojawienia się ludzi z Uroboros, miał nieodpartą chęć, by zatrzymać czas, by zapobiec powrotowi do tej brutalnej rzeczywistości.
               Niestety aż za dobrze wiedział, że to niemożliwe.
               Seth miał wiele pytań. Między innymi chciał wiedzieć, czy to dzięki Sartaelowi miewał te sny, w których przewidywał prawdopodobieństwo wystąpienia danych wydarzeń (jak na przykład powrót Viora), czy to dzięki jego obecności mógł się wyleczyć tak szybko, jak wtedy w domu, gdy John przeciął mu skórę na nadgarstku.
               Vior ostrzegał go, że gdzieś w głębi jego duszy jest coś, co z całą pewnością przyciągnie uwagę niebezpiecznych ludzi — na przykład tych z Uroboros. Stało się, jak wampir przewidział. Uroboros przyszło po Seta, zabrało go ze sobą. Czy zrobili to z powodu Sartaela? Czy o nim mówił Vior, kiedy ostrzegał Seta przez niebezpieczeństwem?
               Chłopak nie mógł tego stwierdzić.
               Skąd tak właściwie zupełnie obcy ludzie mogli wiedzieć, iż wewnątrz niego jest coś nietypowego, skoro on sam nie miał bladego pojęcia na ten temat?
               Przypomniał sobie słowa Viora — to, jak wampir wspominał o jego ojcu; że właśnie od niego dowiedział się o istnieniu Seta oraz o tym, że chłopak będzie mieć w przyszłości problemy. Seth jednak nie potrafił sobie tego wyobrazić. Skoro Vior znał jego ojca, skoro t e n mężczyzna dobrze wiedział, że ma syna, dlaczego nie nawiązał kontaktu choćby raz? Musiał mieć świadomość, że Aria — matka Seta — zmarła po porodzie, przez co chłopak trafił pod opiekę najbliższej rodziny. Dlaczego w takim razie nie pokazał się, nie dał znaku, że żyje? Seth przez całe życie był przekonany, że jego ojciec to skończony frajer; że zostawił jego matkę od razu, gdy ta zaszła w ciążę, bo był zbyt przerażony wizją rodzicielstwa.
               Chłopak wciąż nie miał pewności, czy to założenie było poprawne.
               Do bazy danych doszła nowa informacja — Lark, ojciec, był wampirem. Na dodatek jednym z Pierwszych. I choć wampiry nie mogły się rozmnażać, o czym zresztą zaświadczył Vior, ten jeden Pierwszy jakimś cudem zapłodnił ludzką kobietę. Seth przyszedł na świat, odbierając matce życie. Mimo to ojciec nie pokazał się nigdy. Seth nie znał jego osoby nawet z opowieści — nikt nigdy niczego o nim nie wspominał. Stąd wynikały wnioski, że ojciec to tchórz, który uciekł od ciężarnej kobiety. Teraz Seth nie miał pewności, czy dobrze zakładał. Gdyby jego ojciec rzeczywiście był skończonym tchórzem, który nie zważa na przeszłość, nie wspomniałby swojemu przyjacielowi o dziecku. A jednak zrobił to — powiedział Viorowi, iż ma syna, a także dodał, że to dziecko będzie w przyszłości zagrożone. Najpewniej poprosił go wówczas o pomoc. W innym wypadku Vior nie pojawiłby się z ostrzeżeniem. Nie powiedziałby Setowi o istnieniu wampirów, nie ostrzegłby go przed Uroboros. Coś było na rzeczy — coś ważnego i kluczowego, lecz Seth nie zdążył poznać szczegółów.
               Na drodze pojawiła się przeszkoda.
               Uroboros.
               — Nie lubisz samolotów?
               Seth zerknął za siebie przez ramię. Sartael uśmiechał się szeroko, a w jego oczach wirowało ciepło. Seth pomyślał o oczach Johna — pełnych grozy, podstępu i automatycznie odetchnął z ulgą. Sartael chyba rzeczywiście nie był kimś, kogo chłopak powinien się obawiać. Seth pragnął w to wierzyć; uwierzyć w swe odbicie i tę więź.
               — Źle znoszę taki transport — zgodził się.
               — Mogę to poczuć. — Sartael ułożył usta w kreskę. — Strach, z jakim się zmagasz.
               Zainteresowanie wdarło się na twarz Seta.
               — Więc pewnie czujesz też to zmieszanie.
               — Zmieszanie?
               Głęboki wdech. Chwila ciszy. Brak zgrzytu, uniknięcie zderzenia. Myśli wolne od kolizji. Może to właściwa chwila?
               — Przez całe życie tkwiłem w przekonaniu, że mój ojciec to tchórz. Teraz jednak dowiaduję się, że to wampir, na dodatek jakiś Pierwszy, który od początku o mnie wiedział. Miał świadomość, że w pewnym momencie zacznie grozić mi niebezpieczeństwo, dlatego poprosił znajomego o pomoc. Nie rozumiem jednak, dlaczego sam się tym nie zajął. — Skrzywił się. — Jakim cudem moja mama zaszła w ciążę, skoro wampiry nie mogą się rozmnażać? Czy to dlatego jestem celem tego Uroboros? Nikt mi nic nie mówi. Mętlik jedynie się pogłębia. — Spojrzał Sartaelowi w oczy. — Teraz jeszcze pojawiasz się ty i, o matko, wytwarzasz tak znajomą aurę, jakbyśmy znali się całe życie. I to miesza mi w głowie jeszcze bardziej. Bo co mam myśleć? Co powinienem czuć? — Przełknął gulę, pokręcił głową. Zalazł inny punkt zaczepienia. — A może to wszystko jest po prostu bardzo popapranym snem? — Wzruszył bezwładnie ramionami. — Chyba tego chciałbym najbardziej. Obudzić się i powiedzieć: „Wampiry? Uroboros? Człowieku, co ty masz w głowie!”. — Krzywy uśmiech przyozdobił jego dotąd przejętą twarz.
               Gdzieś w oddali utworzył się niedługi tunel. Myśli przepływały przez ten ciąg bez problemu, spokojnie mijając się ze sobą; powoli segregowały się we właściwych kategoriach. Seth zaczął oddzielać rzeczywistość od fikcji.
Vior wciąż był niewyraźny, niemal jak wspomnienie, ale mimo to chłopak miał pewność, iż wampir należy do rzeczywistości. Pstryk. Przejaśnienie. Twarz nabierająca kształtu. Rysy Viora — idealne, ale p r a w d z i w e . Wampir był prawdziwy i Seth miał co do tego stuprocentową pewność.
               Uśmiechnięta twarz Jane, ciepło towarzyszące wspólnemu zasiadaniu przy stole. Rzeczywistość. Brak zwątpienia. Kolejne odciążenie barków, kolejne przejaśnienie.
               Śmiech Susan i Liama odbijający się echem gdzieś w głębi — stopniowo zbliża się do celu, finalnie wkraczając na pierwszy plan. Seth bez problemu wyobrażał sobie głosy przyjaciół, wspominał ich rozmowy i rady dotyczące bezpieczeństwa. Rzeczywistość.
               Tunel zaczął się wydłużać.
               Więcej myśli. Więcej pomysłów. Więcej segregacji na rzeczywistość i fikcję.
               Uroboros. Prawdziwy koszmar, ale jak najbardziej realny. Ostrzeżenia związane z organizacją także podlegają tej kategorii. Przybycie Johna i Isaaca, grożenie Liamowi — prawda. To naprawdę mało miejsce. Opuszczenie domu, długa podróż po wyboistej drodze — rzeczywistość.
               Seth spoważniał, rozluźnił dłonie i mocno zacisnął szczękę.
               S n y . Z pewnością były zabawą świadomości, ale mimo to miały w sobie coś, co wiązało się z rzeczywistością. Musiały tkwić pomiędzy. W jednej chwili leciały w kierunku fikcji, by następnie zawrócić i wkroczyć na terytorium rzeczywistości. Pasowały do obu kategorii.
               Tunel zbliżał się do końca.
               Seth pomyślał o lesie o tym, co tam zobaczył — osobę, która nie powinna istnieć. Chłopak był smukły i wysoki; taki, jaki byłby, gdyby nie zginął w wieku dwunastu lat. Seth już przedtem widział jego twarz — w chwili, kiedy wybudził się ze snu i wciąż nie kontaktował.
               Z bólem przydzielił to do fikcji.
               Maksymalne przejaśnienie — tak nagłe i gwałtowne, iż spowodowało momentalne wstrzymanie oddechu. Seth zakasłał, zaczynając rozumieć pojęcie rzeczywistości i fikcji — tego, co ostatnio sprawiało mu niebywałe trudności. Wreszcie zdołał sobie wszystko posegregować.
               Spojrzał na Sartaela zacięcie, mówiąc tym gestem, iż wie, że to nie jest sen.
               — Co teraz? Nie mogę zostać z Uroboros. Nie, kiedy wiem, że są niebezpieczni.
               Po twarzy Sartaela przemknął cień niezadowolenia.
               — Wytrzymaj jeszcze trochę. — Zmrużył oczy ostrzegawczo. — Nie pozwól, aby emocje przejęły górę nad rozsądkiem.
               Seth poczuł się dziwnie — jakby odrzucony, ale mimo to pokiwał głową. Wciąż pamiętał, że ludzie z Uroboros mieli nad nim przewagę. Wciąż było wiele rzeczy, które musiał zrozumieć i przemyśleć.
               Posłał ostatni uśmiech swemu odbiciu.
               Zaraz po tym zdecydował się na powrót do  r z e c z y w i s t o ś c i .

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Shukuteki - 40

Pożądana krew - 15